MONIKA CHROBAK - Przeprowadzka z Nowego Jorku na polską wieś w Beskidzie Sądeckim jest pomysłem szalonym i odważnym. To przecież dwa zupełnie odmienne światy. BETH MACATEE: Potrzebowałam zmiany w życiu. Jestem finansistką z wykształcenia i po studiach na kierunku Financial Development na Uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku, rozpoczęłam pracę maklera na Wall Street. Zaczynałam od zera, więc musiałam ciężko pracować, aby móc wspinać się po kolejnych szczeblach kariery. Niemal od rana do wieczora, szesnaście godzin dziennie. Kiedy jest się młodym, ma się dużo energii i siły, więc początkowo nie było to dla mnie zbyt wyczerpujące. Była praca, zabawa wieczorami i odsypianie w weekend całego tygodnia. I tak w kółko.
Po kilku latach przeszłam do Banku Światowego, a konkretnie do jego filii, będącej bankiem inwestycyjnym. Robiłam modele finansowe dla inwestycji, głównie w Ameryce Południowej. Inwestowaliśmy między innymi w telekomunikację. Później zostałam wysłana do Polski. Tu tworzyłam firmy od zera i szukałam inwestorów. Ostatecznie już na własną rękę, z moim polskim wspólnikiem, zajmowałam się prywatyzowaniem spółek telekomunikacyjnych w mniejszych miejscowościach w Polsce.
Kiedy okazało się, że dawny PGR w Tyliczu jest na sprzedaż, długo się nie wahałam. W latach 90. ubiegłego wieku tereny te były sprzedawane za grosze. Ceny były szokująco niskie. I co ciekawe, nikt tego nie chciał. Jako córka rolnika, a zarazem finansistka wiedziałam, że to świetna okazja.
Przekonałam więc polskiego wspólnika do inwestycji, bo obcokrajowcy nie mogli kupować polskiej ziemi. W sumie kupiliśmy 80 hektarów. Wszyscy pukali się w głowę, po co to robię. Nie doceniano faktu, że ziemia może stanowić wielką wartość. Ja natomiast wiedziałam, że tak i że to miejsce ma potencjał turystyczny. Dzięki Bogu miałam wystarczająco pieniędzy, aby zacząć życie od nowa.
Potrzebowałam się wyciszyć i odpocząć przez chwilę, odizolować się od świata i cywilizacji. Zarabianie pieniędzy nie było i nadal nie jest celem samym w sobie. Tak zazwyczaj myślą mężczyźni, kobiety niekoniecznie. Pieniądze nie wystarczały mi do szczęścia, gdyby było inaczej, zostałabym w kręgach finansjery. A ja miałam dość świata biznesu – to wampir energetyczny.
Amerykanie są brutalni w biznesie. Liczy się tylko zysk, pieniądze. Miałam koleżanki, które robiły karierę w finansach – były bardzo ambitne, poświęciły pracy całe życie, a kiedy Stany Zjednoczone w 2008 roku dotknął kryzys finansowy, zostały zwolnione bez mrugnięcia okiem. Były tuż przed 50-tką, więc dla pracodawców nie były już tak efektywne. Korporacja jest jak maszyna: nie ma serca, nie rozumie, jesteś dla niej tylko numerem. A jeśli tracisz pracę i regularne dochody, to masz problem ze spłatą kredytu hipotecznego. Dużego, bo w Nowym Jorku czy Waszyngtonie jednopokojowe mieszkanie kosztuje milion dolarów. Większość Amerykanów nie ma więc wyboru, musi się zadłużać, aby mieć coś swojego. Kiedy zaś nie masz pieniędzy na spłatę zobowiązania, to bank zabiera ci mieszkanie i jeszcze każe ci dalej za nie płacić, bo w międzyczasie straciło ono na wartości i musisz zwrócić tę różnicę! Płacisz i jesteś bezdomna. To jest kapitalizm.
Banki są niczym kasyna: choć są legalne, to czy są uczciwe? Są bogate, bo biorą od ciebie pieniądze. Dają ci pożyczki na wysoki procent, więc spłacasz dużo więcej niż wziąłeś. Wiele amerykańskich banków tak działa. Ich właściciele to są na ogół Żydzi, bo ich wiara nie zabrania lichwy, jak to jest w przypadku religii chrześcijańskiej. Lichwa powoduje, że człowiek staje się niewolnikiem. Rodzice wciąż pchają swoje dzieci do pracy w finansach, w korporacjach, bo to jest modne. Ostrzegam: idźcie tam tylko na chwilę, zróbcie swoje i uciekajcie. Załóżcie własną firmę. Wtedy pracuje się bardziej etycznie, moralnie, szczególnie kiedy przedsiębiorstwo jest rodzinne.
Kiedy mówiłam, że pracowałam w Banku Światowym, to wszyscy kiwali głowami z uznaniem, a jak teraz mówię, że jestem rolnikiem, to kręcą nosem. To dla nich wstyd. Nie wiedzą, co mówić. Tak, jakbym popełniła błąd i coś mi nie wyszło w życiu. A ja jestem dumna, że moja praca karmi ludzi, a nie odbiera im pieniądze i wolność.
Od początku miała pani pomysł stworzenia w tym miejscu farmy?
Tak, to było dla mnie oczywiste. Wychowywałam się na farmie, mój ojciec był farmerem. Hodował bydło, a jako profesor uniwersytecki był też specjalistą w rolnictwie, między innymi jeśli chodzi o sadzenie trawy. Mieszkaliśmy w różnych krajach, m.in. w Paragwaju, Urugwaju czy Maroku, gdzie tata zarządzał farmami. Od dziecka przywykłam do przeprowadzek i dlatego przenosiny do Polski nie były dla mnie trudne.
Beth Macatee, fot. Iza Mikulski |
To miejsce mnie urzekło. Zachwycił mnie krajobraz, góry, bogata i różnorodna roślinność. Choć zdawałam sobie sprawę, że czeka mnie dużo pracy. Teren PGR-u był w opłakanym stanie i trzeba było zacząć przede wszystkim od generalnego sprzątania. W tym wielki bałaganie samych butelek wódki nazbieraliśmy niemal 20 worków. Można było przypuszczać, co tutaj wcześniej się działo. Trzeba było też wszystko naprawiać, zmienić dachy, okna, ogrodzenie. To było duże wyzwanie, ale nie miałam obaw. Żeby doprowadzić to miejsce do należytego stanu, pracowałem więcej niż szesnaście godzin dziennie, ale to było inne zmęczenie niż w korporacji. Gospodarstwo dawało mi energię i siłę, a nie odbierało.
Mieszkałam początkowo w oborze, gdzie nie było łazienki, toalety ani ogrzewania. To było jedyne suche miejsce, wcześniej służyło za magazyn na zboże. Warunki mnie nie zraziły. Nie poddawałam się. W pierwszej kolejności zrobiłam łazienkę.
Z czasem na farmie zaczęły się pojawiać zwierzęta. Zaczęłam od koni. W rodzinnym gospodarstwie miałam swojego konia i wiedziałam, że było to ważne dla mojego rozwoju. Dlatego od razu założyłam klub jeździecki. Okoliczni mieszkańcy korzystali z niego za darmo, a później z uzyskaną tu wiedzą poszli w świat. Potem na farmę doszły owce, kozy, bydło, kaczki, gęsi i kury. Najwięcej mam owiec, około 500 sztuk. Kóz też jest całkiem sporo – 80. I nie sądzę, że na tym skończę.
Początki mojego nowego życia były bardzo prymitywne, ale ciepło wspominam ten czas. Nie było telewizji ani telefonu, skupiałam się więc na swoich pasjach, jeździe konnej i na biegówkach. Tu są idealne warunki górskie. Poznawałam okolicę w samotności. Nie mówiłam po polsku i nie znałam nikogo. Miałam więc dużo czasu dla siebie, na przemyślenia.
Zaowocowały tym, co słyszymy, widzimy i nawet jemy. Bo ma pani swoje mleko, sery, mięso. Można powiedzieć, że jest pani samowystarczalna.
Tak, bardzo rzadko chodzę na zakupy do sklepu, potrafię wyżywić się z gospodarstwa. Wszystko mam na miejscu i dzięki temu wiem, co jem. Stawiam na ekologię. Nie używamy sztucznych nawozów, chemii, wszystko robimy zgodnie z naturą. Tak samo jest w przypadku hodowli zwierząt. Jestem z nimi od przyjścia na świat aż do śmierci. Osobiście asystuję przy wykotach, czyli narodzinach młodych. Pracownicy pomagają w dzień, a ja sama pilnuję matek w nocy. Do obory trzeba wtedy chodzić nawet co trzy godziny.
Jest też codzienne dojenie. Trzeba w tym zachować dyscyplinę. Sama później robię sery kozie, niepasteryzowane. Jak wiadomo – niepasteryzowane jedzenie jest żywe, dostarcza nam wiele wartości odżywczych, które pasteryzacja zabija. Serowarstwa nauczyłam się sama, to moja specjalność i pasja. Potrafię zrobić na przykład bundz, fetę czy ricottę. Z 50 litrów mleka wychodzi około pięć kilo sera. Tu trzeba być artystą, bo nigdy do końca nie wiesz, co zwierzęta w danym dniu zjadły, a co może zmienić konsystencję i smak mleka.
Oprócz wyrobów mlecznych i mięsa mam też swoje przetwory z owoców z mojego ogrodu, między innymi z agrestu, porzeczek czy aronii. I tak powinno być w każdym domu. Dawniej na wsi każdy gospodarz miał pole i ogródek. Żył z tego, co miał pod ręką.
Niestety to się zmieniło. Kiedyś na tylickich łąkach pasło się kilkaset krów, teraz może kilkadziesiąt. Jak wskazują statystyki, w ubiegłym roku w Polsce działalność rolniczą zawiesiło 400 tysięcy osób. Młodzi ludzie nie chcą pracować w polu, bo to dla nich wstydliwe. Większość chce robić karierę, być prawnikiem czy ekonomistą. Jeśli już myślą o własnym gospodarstwie, to są wybredni: najlepiej, żeby było w Szwajcarii czy w Argentynie, niekoniecznie w Tyliczu. A mnie takie życie w zupełności wystarcza. Nie narzekam.
|
Ludzie zapomnieli, że o jakości życia decydują przede wszystkim zdrowe jedzenie, woda i powietrze. A nie drogie mieszkanie czy samochód – to, wbrew pozorom, jest drugorzędne. Miałam takie życie i mogę porównać, co jest lepsze. Mieszkanie w Nowym Jorku nie jest wcale takie wygodne, miasto jest niebezpieczne, a woda niezdrowa – wmawiają nam tylko, że można ją bez problemu pić, a nawet dokładnie nie badają, co ona tak naprawdę zawiera. Tu natomiast jest wartościowa woda, pełna minerałów, między innymi żelaza, którego mi brakowało w organizmie.
Trzeba zatem wrócić do natury, do tego, co jest podstawowe w życiu. Bo już niedługo może pojawić się problem z dostępem do jakościowej żywności.
Żywność w większości jest obecnie produkowana przez wielkie, międzynarodowe koncerny. Jest modyfikowana genetyczne, faszerowana chemią i antybiotykami, co też ma kolosalny wpływ na obniżenie jej jakości i rozwój wielu chorób cywilizacyjnych.
To jest ogromny problem w Stanach Zjednoczonych. Jedzenie jest bardzo złej jakości. Od lat 50. ubiegłego wieku indywidualne rolnictwo zaczęło umierać. Został może jeden procent rolników, którzy jeszcze gospodarzą na swoich farmach. Pola uprawne zostały przejęte przez wielkie korporacje i zaczęto produkować żywność na ogromną skalę. Liczy się przede wszystkim zysk. Jak masz dużo zwierząt, musisz je karmić antybiotykami, bo nie możesz ryzykować chorób.
Amerykanie jedzą przetworzoną żywność i masowo chorują. Plagą są choroby nowotworowe. Niemal co druga osoba zapada na raka. Problemem jest również otyłość. Ciało niewyobrażalnie puchnie, między innymi z powodu jedzenia wyrobów modyfikowanych genetycznie. Mamy w Ameryce problem nie tylko ze złą żywnością, ale też edukacja jest na bardzo niskim poziomie. Ogłupia się naród, bowiem wtedy łatwiej go kontrolować. Dlatego też stamtąd uciekłam.
Kiedy przyjechałam do Polski, jedzenie było zdrowe i smaczne. Teraz niestety powoli i tu rynek żywności zaczyna się psuć. Polacy powielają błędy Amerykanów. Upada rolnictwo. Korzystamy z gotowych wyrobów, które oferują nam markety. Dzieci jedzą fast foody, bo mama nie ma czasu gotować, w efekcie są coraz grubsze. To samo dzieje się z dorosłymi – zaczynają powoli wyglądać jak Amerykanie.
Do tego akurat nikt nie dąży, ale w sferze biznesowej, stopy życiowej czy nawet wolnościowej Stany Zjednoczone są dla wielu Polaków wciąż niedoścignionym wzorem.
Dziwię się, że Polacy są tak zaślepieni Ameryką. Amerykańskie społeczeństwo jest w głębokim kryzysie. Prawie na każdym kroku widzisz choroby, nieszczęścia, narkotyki, także te legalne.
Przede wszystkim w Stanach następuje destrukcja rodziny. Rozwody są powszechne. Sama przeżyłam rozwód rodziców: tata zostawił mamę z trójką dzieci, miałam wtedy 5 lat. To były lata 60., czas rewolucji seksualnej, wolnej miłości. Zachęcano, aby kochać wszystkich dookoła, rodzina i małżeństwo poszły w odstawkę. Tymczasem dzieci rozwiedzionych rodziców są pokancerowane, jakby wewnętrznie zepsute. Jeśli nawet pojawi się drugi tata, to nie jest prawdziwy tata. On kocha matkę, a nie jej dzieci i wtedy powstaje konflikt. Dzieci się boją i potem trudno im założyć własne rodziny. Nawet nie wiedzą, jak wygląda prawdziwa rodzina, dlaczego warto się pobrać i mieć dziecko. Kiedy widzisz negatywny wzorzec, nie chcesz go powielać. Jak będziesz kochać, jeśli widzisz taką niestabilność uczuć, więzi? Dlatego w USA wielu ludzi doświadcza ogromnej samotności.
W amerykańskiej rodzinie nie ma więzi. Matka nie ma czasu na wychowywanie dzieci, bo wraca z pracy bardzo późno. Dziecko wychowują więc szkoła i państwo. Po swojemu. Dlatego po ukończeniu 18 lat dzieci szybko wyprowadzają się z domu, z ulgą dla ich rodziców i dla samych siebie. Tak było ze mną: wyszłam z domu i już nie wróciłam. Mówi się: „do widzenia i powodzenia”.
W Stanach jest też silnie rozwinięty ruch feministyczny. Ja jestem pierwszym pokoleniem feministek w Ameryce. Mogłam pracować na równi z mężczyznami i tak robiłam. Ale jakim kosztem? Takie kobiety nie mają mężów, dzieci i tak też jest w moim przypadku. Jeśli społeczeństwo nie ma dzieci, jaka jest jego przyszłość? Wtedy już nie ma kraju.
Po raz pierwszy zobaczyłam prawdziwą rodzinę, kiedy zamieszkałam w Tyliczu. Przede wszystkim była wielopokoleniowa. Była między nimi miłość i jedność. Wszystko robili razem. Razem pracowali i spędzali wolny czas. Dzieci były zdyscyplinowane, słuchały rodziców. W Ameryce byłoby to nie do pomyślenia. Dzieci mogły robić i robiły, co chciały.
Polacy mają bogatą historię, kulturę, tradycje, przywiązanie do rodziny, wartości. To ich spaja.
To mnie właśnie najbardziej ujęło w polskim społeczeństwie. Moje pierwsze koleżanki na wsi to były starsze panie. Tłumaczyły mi, jak kiedyś wyglądało ich życie, dlaczego żyją tak, a nie inaczej. Pokazały, jak powinno wyglądać zdrowe społeczeństwo. Polacy mają w sobie coś wyjątkowego, wielkie serce i mądrość. Nie wywoływali wojen, jak Amerykanie. Byli prześladowani i przetrwali największe burze. Nie stracili poczucia humoru.Mieli też swój udział w rozwoju amerykańskiej gospodarki. Ameryka jednak do tej pory im się nie odwdzięczyła. Nadal na przykład potrzebujecie wiz, aby wjechać do Stanów Zjednoczonych, a inne narody nie mają tego typu przeszkód.
|
Choć muszę przyznać, że obecnie część polskiego społeczeństwa ślepo przyjmuje to, co oferuje im zachodni świat. Rodziny też zaczynają się rozpadać, na mojej wsi są pierwsze rozwody, co wcześniej było nie do pomyślenia.
Dawniej, mimo różnych problemów, zaciskano zęby i zostawało się razem dla dobra rodziny. A teraz rządzi ludźmi egoizm. Nie myślą o dobru dzieci, tylko żyją dla siebie. To się może źle skończyć, jak stało się w Ameryce. Polacy powinni iść własną drogą, nie powielać cudzych wzorców.
Wciąż wiele rodzin trzyma się razem, ich siła tkwi też w głębokiej wierze.
Na szczęście religia jest tutaj wciąż mocna. Sama jestem głęboko wierząca, mimo że w szkole uczyli mnie, że nie ma Boga. Ameryka jest ateistyczna. Tu chodzę do kościoła. Szczególnie kocham drewniane świątynie, mają w sobie taki szczególny klimat – czuć w nich wiarę.
Dla mnie relacja z Bogiem jest bardzo ważna. Daje mi moc, aby przetrwać trudności. Jestem samotna, żyję w obcym kraju i jakimś cudem sobie radzę. Mam dużo szczęścia, bo mogę robić w życiu to, co chcę. Bóg mnie prowadzi. Dlatego wierzę, że nie trafiłam tu przypadkowo. Bóg mi wybrał to miejsce na życie. Jestem odpowiednią osobą do tej roli. Mam doświadczenie zarówno w rolnictwie, jak i finansach, lubię to robić i dzięki genom jestem pracowita.
Choć nie mam wielkich zysków, to cieszę się z tego, co osiągnęłam. Patrzę długodystansowo. Czuję, że jestem tu potrzebna i mam satysfakcję, że robię coś wyjątkowego nie tylko dla siebie, lecz też dla wsi i turystów.
W moim minizoo dzieci mogą oglądać, głaskać i karmić zwierzęta, co wcale nie jest takie powszechne, mamy coraz mniejszy kontakt z naturą. Tu zwierzęta są bardzo spokojnie i przyjazne, bo nie są bite. Trzeba mieć serce do zwierząt i nie pozwalam ich źle traktować. Na wielkich farmach amerykańskich często spotyka się przemoc wobec zwierząt, dzikie bydło trzeba ujarzmić siłą – takie kowbojskie życie, które ma się nijak do przesłodzonych filmów.
Polska to pani nowa ojczyzna?
Kiedy jestem za granicą mówię, że jestem Polką, nie Amerykanką, bo wstydzę się swojego pochodzenia. Czuję się tutaj bardziej u siebie, niż w Ameryce.
Polska to przyjazne miejsce do życia. Mam mieszkanie we Włoszech, ale szkoda mi tam jechać, wolę być tutaj. Lubię spokój i ciszę w mojej wiosce. Jestem ciepło przyjmowana przez mieszkańców, zapraszana na kolacje. A nawet na święta, jak rodzina.
źródło: tygodnik.tvp.pl
Więcej na ten temat:
www.pb.pl/betka-z-wall-street-478506
dziennikpolski24.pl/konie-cudne-konie/ar/2637418
sacz.in/aktualnosci/z-historii-wspolczesnej-cudzoziemcy-a-przeciez-sadeczanie/25571
|