Kategorie:
Nowiny
Ze Świata
Z Polski
Z Australii
Polonijne
Nauka
Religia
Wyszukiwarka 

Szukanie Rozszerzone
Konkurs Strzeleckiego:

Archiwum:

Reklama:

 
29 października 2019
Wspomnienia podróżnika i obserwatora
Zdzisław Rychlik

Fragmenty książki Zdzisława Rychlika pt. "Wspomnienia podróżnika i obserwatora".Na początek rozdział "Dzieciństwo".Pierwsze, we mgle rozpływające się wspomnienia łączą się z okresem ostatnich lat naszej wolności i niezawisłości. Wzrastałem w atmosferze pełnej patriotyzmu i umiłowania Ojczyzny. Pamiętam, że jako czteroletni chłopiec oddałem całe swoje oszczędności w kwocie dwudziestu złotych na Fundusz Obrony Polski. Mój ojciec, wielki patriota, nakłonił mnie do tego. Pamiętam do dzisiaj opowieści z jego życia, które we wczesnej młodości upłynęło na twardej walce z przeciwnościami losu. Dzięki nauce chciał się wydostać ze środowiska wiejskiego (pochodził z małej wsi pod Chrzanowem). Jako prymus czteroklasowej szkoły wiejskiej został, staraniem księdza proboszcza i właściciela majątku obejmującego tę wieś, wysłany do Krakowa, do gimnazjum. Uczył się świetnie, o czym świadczą zachowane do dzisiaj świadectwa.W gimnazjum Świętej Anny w Krakowie, do którego uczęszczał, przyjaźnił się z Karolem Bunschem, późniejszym adwokatem, a po drugiej wojnie światowej znanym i cenionym pisarzem historycznym.

Ojciec wspominał, że był w klasie najsilniejszy, a Bunsch najzwinniejszy. Byłem świadkiem, odwiedzając z ojcem Karola Bunscha w Krakowie w ostatnich latach drugiej wojny (lata 1943, 1944), powstawania jego pierwszej powieści historycznej pt. “Dzikowy skarb”. Zaczął pisać tę powieść trochę z namowy mojego ojca. Obaj kochali historię, a Karol miał dojście do źródeł historycznych w Bibliotece Jagiellońskiej i dysponował czasem. Zwłaszcza wieczory były długie, bo ze względu na wprowadzoną przez Niemców i utrzymywaną przez cały okres okupacji w Krakowie tzw. “godzinę policyjną” nie można było wychodzić z domu od dwudziestej aż do rana. (Po wojnie, po podpisaniu przez Karola Bunscha w 1953 roku rezolucji Związku Literatów Polskich potępiającej księdza biskupa Czesława Kaczmarka, niesłusznie skazanego w pokazowym „procesie krakowskim” we wrześniu 1953 roku za szpiegostwo, mój tata „zamroził” swoje relacje z nim. –przyp. autora do II wydania). W związku z godziną policyjną warto tu przytoczyć kuplet, śpiewany w czasie okupacji w Krakowie, który potwierdza moją tezę:

“Siekiera, motyka, bimber, szklanka,
w nocy alarm w dzień łapanka,
siekiera, motyka, bimber, chleb,
pięć po ósmej kula w łeb”.








Dzięki tej znajomości z Karolem Bunschem miałem w czasie okupacji dostęp do polskich książek historycznych. Pierwszą powieścią, którą przeczytałem w 1942 roku, mając osiem lat, była książka pożyczona z biblioteki Karola Bunscha - “W pustyni i w puszczy”. Rozmiłowałem się w Sienkiewiczu i przeczytałem wkrótce Trylogię i Quo Vadis. “W pustyni i w puszczy” przeczytałem jedenaście razy i do dzisiaj pamiętam całe fragmenty. Tak płakałem po oddaniu tej książki, że w końcu mama kupiła mi ją w antykwariacie. Do dzisiaj przechowuję ten bezcenny wówczas dla mnie podarunek.

Dlaczego było nam tak trudno w czasie okupacji, że problem stanowiło nawet kupno starej książki, postaram się opisać później, a na razie wracam do mojej opowieści o ojcu. Skończył siódmą klasę Gimnazjum Świętej Anny. Został w 1914 roku powołany do armii austriackiej i poszedł na front. Walczył w pierwszym okresie na froncie wschodnim, potem znalazł się na froncie włoskim, gdzie został ciężko ranny. Po rekonwalescencji w szpitalu w Budapeszcie, gdzie go przewieźli z frontu włoskiego, wrócił do Krakowa. Po wojnie zdał maturę i zaczął studia prawnicze na Uniwersytecie Jagiellońskim. Musiał je jednak wkrótce przerwać, aby wziąć udział w obronie Polski przed najazdem bolszewickim w 1920 roku. Po “Cudzie nad Wisłą” wrócił do Krakowa i już jako porucznik rezerwy kontynuował studia. Doktorat praw uzyskał pod kierunkiem takich ówczesnych sław, jak prof. Krzyżanowski i prof. Krzymuski.

Po ukończeniu aplikacji sędziowskiej w Sądzie w Wadowicach ożenił się z panną pochodzącą z Wadowic, którą poznał w czasie aplikacji w tym mieście. Matka wówczas pracowała jako farmaceutka u swojego brata w aptece “Pod Gwiazdą” w kamienicy na Rynku, sąsiadującej z domem, w którym urodził się w 1920 roku Karol Wojtyła - papież Jan Paweł II. Wujostwo - oboje farmaceuci - przenieśli się z Krakowa po zakupie domu i apteki do Wadowic w 1923 roku. Moi kuzyni byli więc sąsiadami i bliskimi znajomymi Karola Wojtyły. Również moja mama dobrze go pamiętała i przeżywała wielkie wzruszenia w związku z jego wyborem na papieża. Na wiadomość o tym wiekopomnym zdarzeniu dostała z nadmiernego wzruszenia lekkiego wylewu, który po wyraźnym pogorszeniu się zdrowia potem, był początkiem jej końca. Zmarła na zawał serca w grudniu 1978 roku.




Ale wróćmy do dziejów mojego ojca. Rodzice przenieśli się z Wadowic do Bielska, gdzie w 1929 roku ojciec został sędzią w Sądzie Grodzkim. Ja urodziłem się w 1934 roku. Mój ojciec w latach trzydziestych włączył się czynnie w życie polityczne. Trzeba pamiętać, że ówczesne Bielsko było miastem, w którym pięćdziesiąt procent ludności mówiło językiem polskim, a pięćdziesiąt procent niemieckim. Do tych ostatnich należeli Niemcy lub ludzie uważający się za Niemców i Żydzi. W Bielsku właścicielami większości fabryk byli Niemcy i Żydzi. Niemcy posiadali po dojściu Hitlera do władzy (od 1934) swoje tajne organizacje. Największą, działającą nieoficjalnie partią hitlerowską “Jung Deutsche Partei”, filią NSDAP w Polsce, kierował senator Wiesner - reprezentant mniejszości niemieckiej w Polskim Senacie, chroniony immunitetem.

Organizacją reprezentującą interesy polskie był Polski Związek Zachodni, a inteligencja polska w Bielsku skupiała się w tzw. “Czytelni Polskiej”. Mój ojciec w ostatnim okresie przed wojną był prezesem Polskiego Związku Zachodniego w Bielsku i brał czynny udział w rozgrywkach politycznych z Niemcami, które miały miejsce w tym czasie. Znalazł się więc w związku z tą działalnością na tzw. liście gończej Polaków*) szczególnie niebezpiecznych dla Rzeszy Niemieckiej. Był w centralnym rejestrze w Gestapo w Berlinie. Lista ta przygotowana była już przed wojną przez działaczy niemieckiej mniejszości narodowej - członków “Jung Deutsche Partei”, ludzi, którzy żyli i pracowali w Polsce. Ci ludzie, członkowie paramilitarnych organizacji, potem strzelali z okien i dachów budynków w plecy walczących w 1939 roku polskich żołnierzy. Historia lubi się powtarzać - nie zapominajmy nigdy o tym.

W sierpniu 1939 moi rodzice wraz ze mną, jedynym ich dzieckiem, spędzali urlop w Rabce-Zdroju. Moja matka chorowała w tym czasie, więc pobyt był wykorzystywany także w celach leczniczych. Po wybuchu wojny ojciec został ewakuowany wraz z Sądem i wyjechał na wschód Polski. Mama wraz ze mną schroniła się u swojej matki w Wadowicach. Do naszego nowego domu, wybudowanego w 1937 roku wspólnie z bratem ojca, nie mogliśmy wrócić, ze względu na niebezpieczeństwo natychmiastowego aresztowania taty przez Niemców w powodu jego działalności. Nie było więc wyboru. Pozostaliśmy praktycznie z walizkami, które mieliśmy na wakacjach w Rabce. Cały nasz dobytek znajdował się w domu w Bielsku.


Nieco później udało się matce, dzięki poświęceniu i ryzyku naszych przyjaciół z Bielska, odzyskać trochę ruchomości, takich jak pościel, ubrania i niektóre polskie książki, w tym świetnie wydane “Wiedza o Polsce” i “Wielka Historia Powszechna”. Te unikalne wielotomowe encyklopedie wiedzy, wydane przez Trzaskę, Everta i Michalskiego, były najokazalszymi w okresie dwudziestolecia dziełami historycznymi w Polsce.

Wadowice - 1939-1940
Działania wojenne w 1939 roku przeżyliśmy w Wadowicach w domu mojej babci. Pamiętam, jak wszyscy mieszkańcy domu zgrupowali się na parterze, w korytarzu łączącym wejście frontowe z wejściem na podwórze. Była to mocno sklepiona łukiem dziewiętnastowieczna łukowa sień. Uznano, iż jest to najbezpieczniejszy schron. Pamiętam, że na odgłos wybuchów i detonacji ciocia moja, wdowa, która mieszkała razem z nami i opiekowała się babcią, wpadała w szok i głośno krzyczała. Było to przerażające. W krótkim czasie Wadowice zostały zajęte przez Niemców.

Biegałem razem z kolegami w okolicy domu, podglądaliśmy żołnierzy niemieckich, którzy siedzieli obok samochodów wojskowych i przyrządzali sobie polowe posiłki z konserw. Jeden z nich złapał mnie za ramię i stwierdził śląską gwarą “Ty taki blondyn, ty nie Polok, ty Niemiec” i próbował poczęstować mnie mięsem z konserwy, którą właśnie otworzył. Uciekłem w popłochu. Naprzeciwko naszego domu był stary, nieistniejący już dzisiaj dom, w którym mieszkała żydowska rodzina. Ojciec rodziny prowadził karczmę. Pamiętam, jak wszyscy chodzili z opaskami na rękawach, z widniejącą na białym tle gwiazdą Syjonu. W ten sposób w pierwszym okresie okupacji Niemcy dyskryminowali ludność żydowską. Wkrótce jednak Niemcy wywieźli Żydów do obozów, ponieważ Wadowice zostały włączone do Rzeszy, gdzie w pierwszym rzędzie robiono z Żydami tzw. porządek.

Pewnego dnia jesienią 1939 roku do naszego domu wrócił mój ojciec z tułaczki na Wschód. Pamiętam dobrze, pomimo że byłem wtedy pięcioletnim chłopcem, tę ogromną radość, jaka zapanowała w domu. Nie wiedzieliśmy bowiem nic o ojcu od początku wojny. Dochodziły nas słuchy, że widziano go gdzieś w lesie na wschodnich rubieżach Polski, że postradał zmysły itp. Potem okazało się, że te plotki w Bielsku rozpuszczali jego przyjaciele, aby zmylić władze niemieckie, które go poszukiwały.

Pamiętam, że ojciec wrócił z sumiastym wąsem, którego nigdy przedtem nie nosił. Uzgodniono, że będzie się ukrywał w willi na przedmieściu Wadowic, należącej do wujka aptekarza. Tam więc zatrzymał się, mieszkając w suterenie. Od czasu do czasu wieczorem przychodził do nas, do domu babci, aby ”naładować akumulator” atmosferą rodzinną. W domu babci było mi bardzo dobrze. Babcia, urodzona w 1864 roku, była bardzo żywotna i energiczna. Była najstarszą córką pradziadka Stanisława Kuzi, znanego obywatela Wadowic, i prababci Marianny, pochodzącej z rodziny austriackiej von Kunisch. Wychowała ośmioro dzieci, była wdową od 1914 roku, kiedy to dziadek, etatowy urzędnik skarbowy w zaborze austriackim - ostatnio w Wadowicach, zmarł. Przypominała babcię z “Rodziny Whiteoaków”. Zasady miała dziewiętnastowieczne. Lubiła wszystko wiedzieć i wszystkimi dyrygować. Robiła to jednak w taki sposób, że wszyscy ją kochali.

Do dzisiaj pamiętam szereg jej rad i zasad wymawianych w formie porzekadeł. Najlepsze i stale aktualne jest jej powiedzenie : “Przez imaginacją zaszedł na koronacją”. W domu babci jeszcze w 1939 roku zaczęła się moja edukacja. Ojciec uczył mnie czytać i pisać z elementarza. Zadawał mi podczas wieczornych wizyt zadania, które wykonywałem, a wyniki sprawdzał podczas następnej wizyty. W ten sposób za cztery miesiące opanowałem praktycznie materiał pierwszej klasy. Ojciec nauczył mnie wielu patriotycznych pieśni, w tym hymnu i wielu pieśni harcerskich, a także wiersza “Polak mały”.

Do dzisiaj pamiętam, jak mocno przeżywałem w czasie spacerów z ojcem po polach pod Wadowicami opowieści z historii Polski przekazywane przez tatę jak zdarzenia z dnia dzisiejszego. Ojciec znał doskonale historię z najdrobniejszymi szczegółami, więc jego opowieści nie miały nigdy charakteru suchych wykładów z historii, z którymi spotkałem się podczas mojej edukacji po wojnie. Dlatego gawędy ojca szalenie mnie interesowały i zaszczepiły we mnie miłość do dziejów Polski. Ale nasze rozmowy z Ojcem dotyczyły także jego lat szkolnych. Nauczył mnie np. piosenki krakowskiego studenta gimnazjalnego z czasów austriackich. Przytoczę ją, aby uchronić od zapomnienia:

“Że studencikiem jestem ja wszak wszyscy o tym wiecie,[] znają mnie tu, znają mnie tam, znają na całym świecie.[] Oznaką mą te znaczki są, co na kołnierzu noszę,
na czapce złoty znaczek G i te spodenki w klosze.
Na plantach gdy muzyczka gra, ja swe tryumfy święcę.[] Papieros w ustach trzymam wciąż, do góry wąsa kręcę.
A gdy belfer spotka mnie, ze papierosa palę,
udaję, że nie widzę go i w inną stronę walę”.

Ojciec opowiadał mi też “kawały” z czasów austriackich dotyczące tzw. agarów krakowskich. Przytoczę jeden z nich. “Dwójka młodzieńców idzie ulicą Floriańską w kierunku Rynku. Jeden z nich chce zaimponować drugiemu i mówi: Ja mam orli wzrok - na przykład widzę teraz pająka, jak kroczy po wierzchołku Wieży Mariackiej. Widzisz go też ? Na to drugi odpowiada z nonszalancją : Nie, ale słyszę, jak stąpa...”. Wszystko to powodowało, że moje stosunki z ojcem były oparte z jednej strony na jego autorytecie, a z drugiej strony były bardzo przyjacielskie.

Z okresu wadowickiego utkwiło mi w pamięci jeszcze jedno zdarzenie, ponieważ jako dziecko mocno je przeżyłem. W tym samym budynku, lecz osobno, mieszkała siostra mojej babci. Była ona wdową po właścicielu folwarku w Wiśniczu. Zaraz po pierwszej wojnie światowej, po śmierci męża (a byli bezdzietni), sprzedała majątek w Wiśniczu i wszystkie pieniądze straciła skutkiem piorunującej inflacji, jaka wówczas nastąpiła. Pozostało jej jednak mieszkanie bogato wyposażone, pełne dzieł sztuki i różnych bibelotów. Ciocia bardzo mnie lubiła i często zapraszała do siebie przy różnych okazjach. Zawsze jednak wizyty u niej były związane ze zjedzeniem jakichś smakołyków przyrządzanych przez nią i zawsze otrzymywałem jakieś prezenty. Były to np. cacuszka z porcelany, figurki, filiżaneczki lub talerzyki.

Bardzo ciocię lubiłem i nie wiedziałem, jak się jej odwdzięczyć.Pewnego razu spotkałem ciocię na schodach naszego domu. Wybierała się prawdopodobnie do kościoła, bo była bardzo elegancko i odświętnie ubrana- na głowie miała czarny kapelusz z woalką. Pamiętam jak dziś, że chciałem z głębi serca i duszy powiedzieć jej coś niezwykłego, coś oryginalnego. I nie wiele myśląc powiedziałem : “Ciocia wygląda jak dzika świnia”. Nie miałem naprawdę żadnych złych zamiarów, ale tak mi się “strzeliło”. Można sobie wyobrazić, co się działo potem. Bezdzietna ciocia nie rozumiała dzieci i wzięła to bardzo poważnie. Obraziła się na mnie i nic nie pomogły późniejsze moje wielokrotne przeprosiny. Ażebym był jeszcze mocniej ukarany, zapraszała dzieci dozorcy i je obdarzała różnymi cackami ku mojej rozpaczy.

Pewnego wieczoru, w czasie tajemnej wizyty mojego ojca w domu babci, ktoś do nas zapukał. Pobiegłem pierwszy i otworzyłem drzwi. Zobaczyłem naszego przedwojennego lokatora z naszego domu w Białej, który był w czasie wojny aktywnym hitlerowcem, członkiem SA (chodzili w mundurach z opaską ze swastyką na rękawie). Krzyknąłem: “Tatusiu, pan W. Przyjechał!”. Mama zamarła. Poprosiła jednak grzecznie pana W. do pokoju. Okazało się, że przywiózł matce jakieś rzeczy z naszego mieszkania w Białej. Zaraz po jego wyjściu ojciec, którego nie zobaczył w trakcie wizyty, a o którym krążyła w Białej pogłoska, że zginął na Wschodzie w czasie ucieczki, uciekł przez opłotki do swojej kryjówki. Jednakże pan W. nie nasłał na nasz dom nikogo, mimo że na pewno wiedział, że ojciec jest w Wadowicach. To zdarzenie było jednym z głównych powodów decyzji rodziców o przeniesieniu się z Wadowic do Krakowa, do mieszkania brata ojca - Jana, który był kawalerem i miał oprócz współwłasności domu w Białej, własne spółdzielcze mieszkanie bankowe. Jako ekonomista z dyplomem doktora był szanowanym wieloletnim urzędnikiem Banku Gospodarstwa Krajowego w Krakowie. Również w czasie wojny pracował w banku, mógł więc nam pomóc.

Kraków- czasy okupacji
Nie pamiętam szczegółów przenosin do Krakowa. Ojciec przeprowadzony został przez “zieloną granicę”. Matka ze mną dostała oficjalne pozwolenie na przekroczenie granicy. Granica między Rzeszą i tzw. Generalną Gubernią przebiegała w Wadowicach wzdłuż rzeki Skawy. Punkt graniczny był na moście, z rampą i budką strażników. Wiem z powojennych opowiadań rodziców, że uratowane z Bielska książki historyczne, o których już pisałem, zostały przemycone do Guberni przez most na Skawie specjalną techniką stosowaną przez jedną z zawodowych przemytniczek. Warto opisać ten sposób.

Przebrana za ubogą wieśniaczkę, podchodziła do punktu kontroli granicznej na moście na Skawie zawsze wtedy, kiedy był tam wielki ruch, tzn. kiedy strażnicy odprawiali jakieś pojazdy a większa ilość pieszych czekała na odprawę. I jeżeli na przykład chciała przejść z Wadowic do Guberni, to korzystając z tego, że strażnik nie wie, skąd przyszła, prosiła, płacząc i błagając strażnika, aby ją puścił bez przepustki do chorej matki do szpitala w Wadowicach. Zazwyczaj brutalny strażnik hitlerowski brał ją za “barchatki” i z okrzykiem “Weg,heraus” wyrzucał w stronę Guberni, tzn. tam, gdzie chciała iść, nie kontrolując oczywiście zawartości plecaka.

Dzięki tej przemytniczce, za opłatą, bezcenne książki historyczne, które są do dzisiaj w moim posiadaniu, znalazły się wraz z nami w Krakowie. I tak z wiosną 1940 roku zaczyna się mój “okres krakowski”. Ojciec z fałszywą “kenkartą” zatrudniony został za protekcją kolegi, wspomnianego już wcześniej Karola Bunscha, w prywatnej fabryczce pod szumną nazwą “Fabryka spinaczy do pasów napędowych MEWA”, która była prowadzona przez inż. Mazanka, szwagra Karola Bunscha i jego wspólnika inż. Wyrzykowskiego. Fabryka mieściła się na ul. Syrokomli. Spinacze do pasów napędowych były robione z drutu na automacie. Ojciec obsługiwał ten automat.

Warto wyjaśnić, szczególnie młodszym Czytelnikom, że w tych czasach we wszystkich fabrykach maszyny były napędzane centralnie. System transmisyjny poruszała maszyna parowa, lub silnik elektryczny i za pomocą centralnego wału napęd przenoszono na poszczególne maszyny za pomocą kół napędowych i skórzanych pasów. Te właśnie pasy były spinane w celu stworzenia taśmy napędowej. Spinacze, zrobione na automacie, musiały być włożone do wykonanych z cienkiej tektury pasemek o długościach równych szerokości pasów napędowych. Wkładanie tych spinaczy do pasemek odbywało się sposobem chałupniczym. Była to niskopłatna, prawdziwie syzyfowa praca. Jako sześcioletni chłopiec wkładałem te spinacze do pasemek i pracowałem wytrwale razem z mamą, aby zarobić na utrzymanie.

Pierwsze zarobione pieniądze przeznaczyłem na zakup okularów dla mamy. Nigdy nie zapomnę, jaką zrobiłem jej tym frajdę. Wszystkim znajomym chwaliła się, że pierwsze okulary kupił jej syn za pieniądze uczciwie zarobione pierwszy raz w życiu. Ojciec zarabiał w tej fabryczce 400 złotych miesięcznie, ale równocześnie zajmował się pisaniem artykułów do podziemnej prasy. Mając oficjalne zatrudnienie jako robotnik, nie zwracał niczyjej uwagi swoją osobą. Do pierwszej klasy chodziłem dwa tygodnie. Sprawdzono tylko moją wiedzę nabytą w Wadowicach w czasie lekcji ojca i zaliczono mi pierwszą klasę z wynikiem “sehr gut” (bardzo dobrym). Wtedy pierwszy i ostatni raz w życiu byłem w szkole z mamą. Należy podkreślić olbrzymią samodzielność dzieci naszego pokolenia w porównaniu z tym, co się widzi obecnie.

Wkrótce po napaści na Związek Radziecki, Niemcy zarządzili oddawanie przez Polaków futer, nart i butów narciarskich. Za nieoddanie groziła kara śmierci. Pamiętam, jak potajemnie wieczorem stryjek Janek porąbał swoje hikorowe narty i spalił je w piecu, a wiązania wyniósł z domu i wrzucił je do Wisły, aby nie oddać Niemcom, którzy zbierali ten sprzęt dla wojsk walczących na froncie wschodnim. Pewnego dnia dostaliśmy nakaz wyniesienia się w ciągu 48 godzin z mieszkania stryja, które mieściło się w eleganckiej dzielnicy na ulicy Słonecznej (dzisiaj Prusa). Niemcy nie dawali zastępczych mieszkań. Rodzice i stryj gwałtownie poszukiwali jakiegoś mieszkania. Trzeba było jednak rozdzielić się. Stryj znalazł jakiś pokój u znajomych na Osiedlu Oficerskim, a rodziców przygarnął do jednego pokoju przy ul. Dietla 66 znajomy ojca -sędzia M. I tak zmiana mieszkania pociągnęła za sobą konieczność przeniesienia się do innej szkoły. Załatwiłem to sobie samodzielnie. Moja nowa szkoła znajdowała się w oficynie budynku przy ulicy Stradom 10.

Szkoły dla Polaków miały na celu nauczenie polskich dzieci jedynie podstaw czytania, pisania i rachunków. Lekcje odbywały się co drugi dzień i trwały 3 do 4 godzin. Jednak uczyli nas wspaniali nauczyciele. Niektórzy z nich byli przedwojennymi nauczycielami gimnazjalnymi, a nawet uniwersyteckimi. Pamiętam, że uczyli mnie profesorzy Kopczyński i Inglot. Obaj erudyci z dużą wiedzą i chęcią przelania nam jej w nieoficjalny sposób. Kiedy nauczyciel uczył historii Polski, zawsze jeden z nas stał przed klasą na czatach. Jeżeli zbliżał się ktoś do klasy, “wartownik” wracał natychmiast, co było sygnałem dla nauczyciela, który zmieniał temat na ten oficjalny. Często też uczniowie z domów inteligenckich, którzy mieli dostęp do książek historycznych, czytali je w domu, a potem na lekcjach opowiadali innym. Najlepszymi w klasie byli Głąb i Kopeć, nie licząc mojej osoby.

Atmosfera życia w Krakowie była specyficzna. Jako dzieci nie zdawaliśmy sobie w pełni sprawy z niebezpieczeństw, jakie nam i naszym rodzinom grożą w każdej niemal chwili. Dlatego też dzieciom było łatwiej przeżyć czasy okupacji. Pamiętam obławy na ulicach Krakowa. Nagle Niemcy zamykali jakąś ulicę czy plac i “wyczesywali” wszystkich mężczyzn z ulicy i z domów, ładowali na ciężarówki i zabierali na Montelupich (więzienie w Krakowie). Potem, po segregacji, jednych wypuszczali, a innych wywozili do obozów koncentracyjnych. Na murach budynków, na kioskach, płotach widniały często czerwone, jaskrawe plakaty z listami polskich zakładników skazanych na rozstrzelanie z różnych przyczyn, często w odwet za akty terrorystyczne polskich organizacji podziemnych. Zakładników zbierano z ulicznych łapanek.

Polacy, jak mogli, tak pokpiwali z Niemców. W pierwszych latach okupacji, kiedy Niemcy odnosili na frontach sukcesy, ukazały się na ulicach Krakowa duże plakaty z wizerunkami albo Churchila albo Roosvelta i napisem: “podżegacz wojenny Nr 1”. Któregoś ranka na takich plakatach jakiś zdolny grafik oddzielił narożnik ramką, w którą wrysował malutki portret Hitlera i napisał dziecinnym żargonem “A to ktio?”. Oczywiście Niemcy tak szybko, jak mogli, zerwali te plakaty.

Również na środku Rynku Głównego w Krakowie, zwanego Adolf Hitler Platz, Niemcy postawili olbrzymią tablicę, na której widniała mapa Europy i na którą nanosili aktualną sytuację na frontach wojny. Pozycje swoich wojsk oznaczali chorągiewkami ze swastyką. Do czasu, kiedy odnosili sukcesy, mapa była aktualizowana na bieżąco. Kiedy zaś armia hitlerowska została zatrzymana na froncie wschodnim i Niemcy ponieśli klęskę pod Stalingradem, a potem zaczęli się wycofywać, na sławetnej mapie z krakowskiego rynku nie robiono żadnych zmian. Niemcy wciąż zajmowali pozycje pod Moskwą. I tak to trwało do czasu, aż jakiś nieznany Polak zrobił kupę na ich propagandową gazetę “Krakauer Zeitung” i rzucił ją na sławetną mapę. Jakaż była uciecha wielu krakowian, którzy rano zobaczyli ten przedmiot chluby hitlerowskiej ociekający ... Tego samego dnia tablica z mapą została usunięta przez Niemców.

Motto z pamiętnika:
“Wszystko na świecie, wszystko przeminie,
przeminie radość, przejdzie cierpienie,
a pozostanie tylko wspomnienie”.

Często, ucząc się w szkole na ulicy Stradom, jeździłem tramwajem 1, który był wąskotorowym pojedynczym wagonikiem i którym podróżowało się na trasie Szpital Ojców Bonifratów na Placu Wolnica - Rynek Główny. Ostatni przystanek był tuż obok głównego wejścia do Kościoła Mariackiego, niedaleko miejsca, gdzie kwiaciarki do dziś sprzedają kwiaty. Tramwaj zmieniał swój kierunek przez proste przeniesienie pantografu, który był zakończony toczącym się po przewodzie kółkiem zasilającym. Dzisiaj już śladu nie ma po tej powszechnie używanej linii tramwajowej, na której królowałem. W zamian za przekładanie pantografu na końcowych przystankach jeździłem za przyzwoleniem motorniczego za darmo.

Bardzo chciałem mieć w domu jakieś zwierzątko lub ptaka. Mama nie wyrażała zgody na to ze względu na skromne warunki mieszkaniowe. Mieszkaliśmy wówczas w jednym pokoju u sędziego M. przy ul. Dietla. Jednakże pewnego dnia poszedłem bez zgody mamy do sklepu zoologicznego przy ul. Starowiślnej i kupiłem sobie za jakiegoś zaskórniaka ziębę w klatce. Po przyniesieniu tej zięby mama wpadła w szał, bo właśnie kilka dni wcześniej dostała wiadomość, że w Wadowicach hitlerowcy aresztowali babcię, jej siostrę oraz ciocię. Zostały one wraz z innymi Polakami wywiezione z Wadowic do obozu w Boguminie po odmowie podpisania przez nie tzw. “reichs listy”, w związku z tym, że ich matką i babcią była Austriaczka. Do dziś wprawia mnie w dumę ich postawa.

Mama skojarzyła sobie tę ziębę w klatce z sytuacją w jakiej znalazła się babcia. Nie pomogły moje płacze i protesty. Ziębę zabraliśmy i wyruszyliśmy z mamą do sklepu przy Starowiślnej w celu zwrócenia zakupu. W drodze drzwiczki od klatki się otwarły i zięba nam uciekła. Mama ucieszyła się niezmiernie. Uznała to za “dobry znak” dla babci. I rzeczywiście po kilkunastu tygodniach wujek mieszkający w Nowym Sączu i zatrudniony jako instruktor rolny w starostwie otrzymał zgodę od Niemców na zabranie z prewencyjnego obozu w Boguminie babci, jej siostry i córki do Nowego Sącza. Zobowiązał się, że bierze je na swoje utrzymanie. W ten sposób zostały uratowane.

Warunki w obozie w Boguminie nie były aż tak złe jak w obozach koncentracyjnych, ale wystarczająco niedobre, aby wykończyć przyzwyczajone do pewnego komfortu starsze kobiety. Mama mówiła, że uprosiła św. Antoniego i on ją wysłuchał. W ogóle moja mama wierzyła bardzo w św. Antoniego. Nawet mnie dała na drugie imię Antoni. Dzięki świętemu Antoniemu również nie palę papierosów. A historia z papierosami zaczęła się jeszcze w Wadowicach, kiedy miałem niecałych sześć lat. W sąsiednim domu istniała restauracja. Córka restauratora, sprzedająca papierosy, była dla mnie wyjątkowo miła, bo podkochiwała się w moim dalszym kuzynie, który był studentem medycyny. Po przymusowym przerwaniu studiów, w czasie okupacji pracował on w szpitalu w Wadowicach jako pomocnik chirurga-doktora Sołtysika, ojca znanej obecnie aktorki Barbary Sołtysik. Moi starsi koledzy wysyłali mnie do miłej znajomej, która dawała mi papierosy i zapałki. Potem potajemnie paliliśmy te papierosy.

W Krakowie, bez wiedzy rodziców, zacząłem handlować papierosami na ulicach. Było to zupełnie tak, jak pokazywano w filmie “Zakazane piosenki”. Chodziłem w swoim miejscu niedaleko mostu Piłsudskiego po stronie Podgórza i wołałem: “Egipskie, Płaskie, Sporty, Machorkowe. Komu, komu, bo już idę do domu”. Papierosy dostarczała mi kobieta mieszkająca w naszym sąsiedztwie. Zarobione w ten sposób pieniądze były moimi zaskórniakami. Oczywiście, paliłem wtedy papierosy. Po przeniesieniu się rodziców i stryja Jana do nowego mieszkania, które dzięki staraniu stryja dostaliśmy przy ulicy Rękawka 7 w Podgórzu, kontynuowałem swój nieoficjalny proceder handlowy. Pamiętam do dzisiaj smak świeżej, swojskiej kiełbasy jedzonej z bułką potajemnie na strychu domu, w którym mieszkaliśmy, i popijanej “krachelką” czyli lemoniadą sprzedawaną we flaszkach zamykanych specjalną zatyczką z uszczelką gumową. Te specjały kupowałem w kiosku za moje pieniądze zarobione na handlu papierosami.

Zestrzelenie "Liberatora" na Podgórzu - to też jedno ze wspomnień młodego Zdzisława

Liberator - Podgórze

W domu była skrajna bieda. Na kartki dostawaliśmy tylko trochę najgorszego gatunku mięsa, tzw. habaninę, marmoladę i ciemny chleb. Żywność na czarnym rynku była bardzo droga i rodzice nie mogli sobie na nią pozwolić. Głównym składnikiem pożywienia były ziemniaki. Często na blasze pieca kuchennego, bez tłuszczu, piekliśmy placki ziemniaczane. Matka robiła makaron z połowy jajka. Biegałem na ogół boso lub w drewniakach. Nigdy nie zapomnę, jak bardzo chciałem mieć sanki, jak stałem przed wystawą i marzyłem o nich. Niestety, rodzice tłumaczyli mi, że nie stać ich na to. W końcu gdzieś przehandlowałem za inną rzecz stare zardzewiałe łyżwy. Przybiłem je do kawałka deski i w ten sposób dorobiłem się pseudosanek, na których zjeżdżałem wyślizganą w zimie stromą ulicą biegnącą wzdłuż parku obok kościoła na podgórskim rynku. Przyjaźniłem się wtedy bardzo ze Zdzichem M., który mieszkał na rynku podgórskim. Jego rodzice pochodzili z Poznania. Ojciec jako księgowy pracował w fabryce żyletek TOLEDO, której właścicielem był Niemiec Beckman. Miał on luksusową willę, otoczoną ogromnym płotem, zlokalizowaną nad parkiem w Podgórzu. W 1945 roku, tuż przed zajęciem Krakowa przez Czerwoną Armię Beckman uciekł.

Ze Zdzichem handlowaliśmy nielegalnie papierosami na ulicach Krakowa, w zimie chodziliśmy z szopką i kolędowaliśmy po domach i w tramwajach. Paliliśmy papierosy. Zdzich zaraz po wojnie wyjechał z Krakowa i nigdy go już w życiu nie spotkałem. (Przypisek autora do II wydania: W krótkim okresie po pierwszym wydaniu moich “Wspomnień” w1998 roku, gdzie podałem jego nazwisko, mój Zdzich się odnalazł! Okazało się, że nasz wspólny znajomy, po przeczytaniu mojej książki powiadomił go o mnie. I tak spotkaliśmy się ponownie po 53 latach. Zdzichu jest inżynierem i przez całe swoje zawodowe życie pracował w Zakładach Cegielskiego w Poznaniu, jako inspektor odbiorczy silników okrętowych z ramienia Polskiego Rejestru Statków. Obecnie spotykamy się od czasu do czasu i wspominamy okupacyjne dzieciństwo. Raz nawet odbyliśmy wspólnie sentymentalny spacer po różnych, znanych nam, zakątkach krakowskiego Podgórza).

Pewnego razu już z końcem okresu okupacji, mama coś zauważyła i zaproponowała mi zapalenie papierosa, częstując mnie nim z pełną powagą, jak dorosłą osobę. Zaskoczony zapaliłem, zaciągnąłem się jak zawodowy palacz ku rozpaczy mojej mamy. I zaczęło się. Matka wymusiła na mnie wspólne pójście do kościoła na rynku w Podgórzu i złożenie przeze mnie uroczystej przysięgi przed ołtarzem św.Antoniego, że nigdy więcej nie będę palił papierosów. Przysięga poskutkowała. Mimo chęci dalszego palenia nie wypadało mi nie dotrzymać przysięgi danej św.Antoniemu. I tak jako dziesięciolatek zakończyłem palenie tytoniu. Później jako nastolatek, kiedy moi koledzy namawiali mnie w szkole do palenia papierosów ,odpowiadałem, że ten temat już przerabiałem i że on mnie nie interesuje. Do dzisiaj jestem człowiekiem niepalącym dzięki świętemu Antoniemu.

Mieszkanie na ulicy Rękawka otrzymaliśmy dlatego, że stryj Jan był urzędnikiem Banku Gospodarstwa Krajowego w Krakowie. Wielu urzędnikom, wyrzuconym z ich domu na ulicy Słonecznej, Niemcy poszli na rękę i przydzielili, oczywiście, o wiele gorsze mieszkania. Dom, w którym mieszkaliśmy, mimo dezynsekcji świecami dymnymi przed zamieszkaniem, pozostał strasznie zapluskwiony. Pamiętam cotygodniowe odpluskwianie, które polegało na trzepaniu i zalewaniu naftą kanapy, materaców, przelewaniu rurek żelaznych łóżek wrzącą wodą, czyszczeniu wszelkich zakątków i zakamarków w mieszkaniu. Nogi metalowych łóżek, jakich używaliśmy, stały w wodzie w wieczkach od pudełek po paście do butów. Mimo tych zabezpieczeń w nocy pluskwy “kapały” prosto z sufitu na śpiące osoby. Było to coś okropnego. Ugryzienia pluskiew były bardzo bolesne i niebezpieczne ze względu na możliwość przenoszenia zakażeń. Kto nie mieszkał w zapluskwionym mieszkaniu, nigdy nie zrozumie tego, czym są pluskwy. Potrafią one w stanie zasuszonym przetrwać bez pożywienia długi czas. Potrafią przenosić się z mieszkania do mieszkania przewodami wentylacyjnymi, kominowymi, przez instalację elektryczną itp. Nasze mieszkanie na ul. Rękawka pozostawiliśmy w 1945 r. ze względu na pluskwy wraz z meblami i pościelą.

W tym samym domu na ul. Rękawka mieszkał z rodziną urzędnik banku, a równocześnie znany literat Dr Tadeusz Kudliński. Żona jego była ziemianką i mieli jedyną córkę Kasię. Kasia była nieco starsza ode mnie i nie udało mi się nawiązać z nią przyjaźni. W drugiej części okresu okupacji moja matka podleczyła się i zaczęła pracować na tzw. półdniówki, czyli zastępstwa, w aptece przy ulicy Krakowskiej na skrzyżowaniu z ulicą Rabina Meisselsa. Była to stara, dziś już nie istniejąca apteka pod arkadami. Jedna z koleżanek mamy nazywała się Janka Jaroszewska. Podobnie jak ja, również jej syn przychodził do mamy do apteki. Był młodszy ode mnie, ale niewiele. Przypuszczam, że Andrzej to na pewno dzisiaj powszechnie znany polski muzykolog, redaktor Andrzej Jaroszewski( niestety już nie żyje- przypisek autora do II wydania). Ale mimo szczerych chęci nigdy tego nie sprawdziłem. Nie było okazji. Nasze mieszkanie w Podgórzu było bazą dla działających w partyzantce kuzynów z Jordanowa - Tadka i Staszka. Mama umierała ze strachu, gdy zostawiali w naszym mieszkaniu broń lub propagandowe ulotki czy też prasę podziemną. Na szczęście dla nas wszystkich Niemcy nie wpadli na ten trop. Pewnego dnia “bomba” wybuchła. Dowiedzieliśmy się, że na Małym Rynku w okolicy ul. Szpitalnej zastrzelony został przez Niemców młody chłopak, partyzant, a drugi jego kolega uciekał, ostrzeliwując się, uliczkami z Małego Rynku w kierunku plantów. Został również zastrzelony przez oficera niemieckiego siedzącego w samochodzie niedaleko Głównej Poczty. Okazało się, że był to mój kuzyn Staszek i jego kolega. Obaj byli w partyzanckim plutonie egzekucyjnym. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, gdzie zostali pochowani. Już Od dłuższego czasu Niemcy podejrzewali, że kuzyni Tadek i Staszek są w partyzantce i organizują akcje sabotażowe polegające na rozkręceniu szyn i podkładaniu ładunków wybuchowych pod pociągi wiozące broń, amunicję i żywność na front wschodni. Podczas jednej rewizji brat Ojca Stanisław, zasłabł ze zdenerwowania i niedługo po wyjściu Niemców z domu zmarł na atak serca.

Dom w Jordanowie był często nawiedzany przez Niemców pod różnymi pretekstami. Stryjenka Maria opowiadała, że raz przyszedł młody esesman i, chodząc po pokoju z założonymi do tyłu rękami, uparcie i bez przerwy powtarzał tylko jedno zdanie, które umiał po polsku: “Wszystko jedno, dawaj gęś”. Nie pomagały wyjaśnienia, że nie mają gęsi. W końcu stryjenka kupiła ją od sąsiadów. Wtedy sobie poszedł z gęsią pod pachą.

Po wpadce w Krakowie i zastrzeleniu 18-letniego Staszka cała rodzina mieszkająca w Jordanowie - stryjenka Maria, jej dzieci Tadek i Wanda zostali aresztowani i przewiezieni najpierw do więzienia w Zakopanem. Tu hitlerowcy poddawali ich torturom w celu wydobycia informacji o organizacji, a potem poprzez więzienie Montelupich w Krakowie trafili do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu - Brzezince. Tadek został następnie wywieziony do Mautchausen. Wszyscy przeżyli, jednakże wrócili z otwartą gruźlicą. Ich dzieje są opisane w pamiętniku więźniarki Oświęcimia pt. ”Śmierć daje życie”, napisanym po wojnie przez stryjenkę Marię Rychlik, a wydanym przez Wydawnictwo Literackie w Krakowie.


Kraków - 1945 rok - pierwsze chwile wolności
Ostatnie lata okupacji w Krakowie mijały pod znakiem przygotowywania przez Niemców obrony Krakowa przed zbliżającym się frontem wschodnim. Wszystkich mężczyzn zagoniono do kopania okopów w pobliżu Krakowa. Były to zajęcia obowiązkowe i bezpłatne. Mimo świetnie przygotowanych linii obrony Niemcy, dzięki bardzo korzystnemu dla Krakowa manewrowi marszałka Koniewa, nie mieli szans bronienia miasta w przygotowanych fortyfikacjach. Manewr wojsk sowieckich polegał na okrążeniu Krakowa i daniu Niemcom możliwości ucieczki tylko w jedną stronę.Toteż Niemcy po wysadzeniu wszystkich mostów na Wiśle dali “nura” i szybko wycofali się z miasta, praktycznie bez walk, co uratowało bezcenne zabytki Krakowa przed zburzeniem.

Pamiętam, a siedziałem wtedy w schronie w budynku przy ul. Rękawki w Podgórzu, te potężne detonacje, które wstrząsnęły miastem. Nasze piękne mosty Piłsudskiego i Poniatowskiego wyleciały w powietrze. Ponadto słychać było tylko strzały karabinowe i z automatów oraz wybuchy lekkich bombek zrzucanych przez samoloty sowieckie dla postrachu i dla przyspieszenia ucieczki Niemców. Bomby te na ogół przebijały tylko dachy domów i nie robiły większych spustoszeń. Nie wystraszyły nawet band rabusiów, którzy, korzystając z chwilowego braku władzy w mieście, rabowali sklepy, magazyny, fabryki. Pamiętam taki widoczek : chłop niesie na plecach zrabowany worek cukru. Nagle z bramy pobliskiego domu wybiega dwóch chłopców. Jeden trzyma wiaderko, drugi ma nóż w ręce. Podbiegają od tyłu, po cichu jak koty: jeden z chłopców, ten z nożem, przebija worek, a drugi podkłada wiaderko. Idą przez chwilę za chłopem. Cukier wąską strugą wypełnia wiaderko. Następnie, po napełnieniu wiaderka, chłopcy znikają w swojej bramie. Za chwilę chłop zauważa, że mu coraz lżej. Widzi za sobą smugę cukru na chodniku. Rzuca, klnąc niemiłosiernie, prawie już pusty worek i wraca, po nową zdobycz.


Inż.Z.Rychlik na Festiwalu Strzeleckiego w Jindabyne


Inż. Z. Rychlik przy historycznej tablicy Strzeleckiego na Górze Kościuszki. Cudownie odnaleziona, wisi od lat w foyer Ambasady Polskiej w Canberra

Na takie lub podobne obrazki można się było napatrzyć często na ulicach Krakowa w tych mimo wszystko radosnych styczniowych dniach 1945 roku. Wracając myślami do naszego kilkudniowego pobytu w schronie podczas operacji wyzwalania Krakowa, nie mogę zapomnieć histerycznego krzyku profesora Gołąba - słynnego matematyka, profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego. Powodem krzyku było wysadzenie pobliskiego mostu Piłsudzkiego na Wiśle. Profesor wpadł w histeryczny szok i dłuższy czas nie mógł się uspokoić. Było to dla mnie, jedenastoletniego chłopca, wstrząsające przeżycie, które równie mocno wbiło mi się w pamięć, jak detonacje towarzyszące wysadzaniu mostów na Wiśle.

Byłem jako dziecko świadkiem ocalenia Krakowa przed zburzeniem, dzięki takiemu okrążeniu przez Armię Czerwoną Krakowa, że Niemcy nie mieli innego wyjścia, jak szybka ucieczka jedyną pozostawioną drogą. Dlatego dzisiaj możemy oglądać Kraków w całej swojej wielowiekowej piękności, wszystko jest autentyczne, nie nowo zbudowane, jak w Warszawie czy Gdańsku.

Pamiętam też taki obrazek w kilka dni po zajęciu Krakowa przez Armię Czerwoną. Mój ojciec już wyjechał z Krakowa z nominacją na prezesa sądu w Białej Krakowskiej (było to jeszcze przed połączeniem miast Białej Krakowskiej i Bielska w jedno miasto Bielsko-Biała), a my z mamą zostaliśmy sami. Pewnego wieczoru dwaj żołnierze sowieccy przyszli do naszego mieszkania i zapowiadając rewizję w sprawie rzekomego posiadania przez nas broni, zaczęli przeszukiwać mieszkanie. Jeden z nich zawiesił “pepeszę” (automat) na moim ramieniu, aby mieć więcej swobody w szukaniu. Oczywiście, powodem rewizji była nie rzekoma broń, ale chęć znalezienia alkoholu. Udało im się to po jakimś czasie i zaraz wyszli z flaszką wódki. Po przejściu kilku domów już ledwo trzymali się na nogach. Widząc to, jeden z lokatorów z następnego budynku zawiadomił sowiecką komendanturę. Wkrótce przysłali patrol, który na miejscu wymierzył rabusiom wyrok. Zostali zastrzeleni na środku ulicy.

Ta drastyczna scena, którą widziałem z balkonu naszego mieszkania, miała też inny wydźwięk. Armię Czerwoną na terenie Guberni, czyli obszarze Polski uznanej przez Niemców za nie-Rzeszę, do której należał także Kraków, obowiązywał zakaz rabunków i innych czynów przemocy. Ta natychmiastowa egzekucja miała więc być przestrogą dla innych żołnierzy Czerwonej Armii.

W tych styczniowych dniach, jeszcze pełnych chaosu, budziło się nowe życie, jak wówczas się wydawało, już w wolnej Polsce. Jeszcze w styczniu natknąłem się na kilka budzących grozę widoków. Widziałem obok zburzonego mostu Piłsudskiego nad Wisłą od strony Krakowa wielką hałdę nagich trupów. Nie wiem, czy to byli niemieccy żołnierze. W pobliżu tego mostu od strony Podgórza dwaj Niemcy bronili się jeszcze w jednym z domów. W końcu poddali się. Wówczas sowieccy żołnierze rozstrzelali ich na środku ulicy, po czym usiedli okrakiem na nich i ściągnęli im buty, a następnie zostawili ich tak na środku ulicy i odeszli ze zdobyczą. Jeszcze kilka razy, chodząc po plantach, natknąłem się na leżące trupy żołnierzy, także sowieckich. Wkrótce wszystko się uspokoiło. Armia Czerwona wraz z frontem poszła na zachód, a w Krakowie już tzw. ludowe władze objęły rządy.

Powstawało wiele nowych dowcipów dotyczących nowej sytuacji. Przypomnę kilka.
Pytanie: Kiedy w Polsce będzie dobrze? Odpowiedź: Kiedy Osóbka (Morawski) stanie się Osobą, Rola (Żymierski)zmieni rolę, a Bierut stanie się Dajutem.
Pytanie: Kiedy w Polsce będzie dobrze? Odpowiedź: Kiedy zamiast Świnoujścia będziemy mieli Świnoprzyjście. Pytanie: Jaki jest związek między produkcją a konsumpcją w Polsce? Odpowiedź: Radziecki.
Były także rozlepiane plakaty na ulicach Krakowa o takiej na przykład treści: “Nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera”. Życie było na pewno bardzo trudne w zniszczonym wojną kraju, wymagało wielu wyrzeczeń, ale dowcip nigdy nie opuszczał Polaków: mówiono, że Polska jest najweselszym i najdowcipniejszym barakiem w obozie socjalistycznym.

Okupacyjne kawały - tutaj

Ośmiomiesięczny okres, jaki spędziłem zaraz po wojnie w Krakowie, wspominam dobrze. Byłem już dużym chłopcem. Chodziłem do piątej klasy. Matka pracowała w aptece i jak na ówczesne czasy nieźle zarabiała, mieliśmy więc wreszcie pieniądze na przyzwoitsze jedzenie, chodziłem lepiej ubrany i od czasu do czasu mama zabierała mnie na jakieś rozrywki kulturalne. Oglądnąłem wtedy kilka przedwojennych polskich filmów ze znanymi aktorami w rolach głównych (Dymsza, Bodo, Ćwiklińska ). Chodziliśmy również na spektakle do teatrów. Ogromne wrażenie wywarł na mnie widziany po raz pierwszy od wewnątrz Teatr im. J. Słowackiego.

Z wiosną 1945 roku przenieśliśmy się z zapluskwionego mieszkania w Podgórzu do dawnego mieszkania stryja Jana przy ul. Słonecznej (obecnie B. Prusa). Miałem teraz bardzo blisko na Błonia i na boisko Wisły, gdzie grywałem namiętnie w piłkę nożną jako napastnik.Ponieważ uczyłem się zawsze bardzo dobrze, sport nie przeszkadzał mi w nauce. Również wiele czasu, zwłaszcza wczesną wiosną, zajmowały mi zabawy w wojsko. Miałem kilku kolegów, z którymi tworzyliśmy “armię” i walczyliśmy z “armiami” z innych podwórek. Najniebezpieczniejsze w tych zabawach były rekwizyty: amunicja (pociski karabinowe, proch itp.). Tylko dzięki Bogu i opiece świętego Antoniego wyszedłem z tych zabaw cały i zdrowy. Niektórzy koledzy zostali na całe życie kalekami. To było prawdziwe nieszczęście dla rodziców, bo amunicji poniemieckiej i różnych niewypałów było wszędzie pełno i nie sposób było uchronić chłopców przed niebezpiecznymi zabawami. Byliśmy w końcu dziećmi wojny.

Zdzisław Rychlik

*) Lista gończa Polaków z okręgu Bielska była publikowana dwukrotnie w okresie powojennym: 1. “Kalendarz Beskidzki 1962” - Artykuł Antoniego J.Hałatka “Dokument oskarża”. 2.“Zeszyty Historyczne” Bielsko-Biała 1986 - Artykuł Karola Stawowego “Z kart przeszłości”.