Coraz więcej wiemy o losach Polaków, którzy w wyniku napaści Sowietów na Polskę we wrześniu 1939 roku zostali wywiezieni w głąb Rosji. Wiadomo już o osieroconych przez to dzieciach i wielkodusznych gestach, by je uratować. Znana jest między innymi historia maharadży, który przygarnął i zaadoptował około tysiąca polskich sierot. Mniej natomiast wiadomo o powstawaniu sztuki scenicznej o losach tychże dzieci. Być może geneza dramatu nie jest w stanie konkurować, co do rozmiaru nieszczęść, z gehenną sierotek, ale ostateczny sukces, na przekór wszelkim przeciwnościom, z pewnością upodabnia te dwie opowieści.
Już samo powstanie tekstu sztuki było niebanalne. Według relacji autora, Jerzego Krysiaka, pewna dziennikarka z Indii poszukiwała Polaków do promocji swojej książki o dobrym maharadży Jam Sahebie, który w czasie drugiej wojny pomógł grupie polskich sierot wydostać się z sowieckiej niewoli. Ktoś podsunął jej adres emaliowy Jerzego. Zaintrygowany tematem podjął się wyzwania i wybrał się w 2017 roku do Indii, aby zapoznać się z faktami z pierwszej ręki. Zebrane materiały zaowocowały garścią publicystyki, słuchowiskiem radiowym i sztuką Dzieci Maharadży. Autor skrupulatnie zaznacza, że niedoskonałości literackie dramatu nadrabia jego autentyzm, bo dialogi to dosłowne cytaty z wywiadów przeprowadzonych z uczestnikami tamtych wydarzeń.
Warto tu przypomnieć w zarysie tło opisywanej w sztuce historii. Wkrótce po czwartym rozbiorze Polski przez Niemcy i Rosję we wrześniu 1939 roku, Sowieci przeprowadzili masowe przesiedlenia ludności polskiej w głąb Rosji. Ciężkie warunki życia na zsyłce i antypolskie nastawienie okupanta sprawiły, że znaczna liczba dzieci zesłanych rodzin została sierotami. W 1941 roku, niedługo po wybuchu wojny między byłymi sojusznikami, Niemcami i Rosją, Sowieci zgodzili się na utworzenie polskiej armii – oczywiście w interesie własnej obrony, a nie z sympatii do Polaków – i ogłosili amnestię dla zesłańców.
| Usilne starania rządu polskiego w Londynie, nagłośniające niedolę przesiedleńców, wzbudziło międzynarodowe zainteresowanie losem polskich sierot. Pierwszy humanitarny gest nadszedł z Indii od Jam Saheba, Maharadży zachodnioindyjskiego stanu Nawanagar. Trudności z poprawnym wymówieniem rodowego miana maharadży – Digvijaysinhji Ranjitsinhji, można traktować jako posmak karkołomności podróży dziatek ciężarówkami i pociągiem z Ashgabat w Turkmenistanie do Bombaju, a potem statkiem do Nawanagar. Tam bezpiecznie doczekały końca wojny jako podopieczni a później przybrane dzieci dobrego maharadży.
Niesprawiedliwym byłoby porównywanie perypetii przybranych dzieci Jam Saheba z przygodami członków grupy teatralnej SCENA 98 z Perth w Australii Zachodniej, która podjęła się inscenizacji sztuki. Niemniej niejeden biorący udział w projekcie członek zespołu skłonny byłby się zgodzić, że szansa ostatecznego sukcesu w obu przypadkach była zbliżona. Fizycznej przemocy udało się uniknąć w rekrutacji to trupy, co zastąpiła subtelna siła perswazji dyrektora grupy i reżysera sztuki, Tomasza Bujakowskiego. Subtelności usiłowaniom rekrutacyjnym dodaje – lub ujmuje, jak niektórzy skłonni byliby uważać – fakt, że dyrektor SCENY 98 jest jednocześnie proboszczem miejscowej polskiej parafii katolickiej.
Charakter tekstu dramatu, bardziej przypominającego słuchowisko radiowe niż sztukę teatralną, był pierwszą przeszkodą w realizacji ambitnego przedsięwzięcia. Jak z tego można zrobić dramat na scenie? – zadawał sobie to pytanie co niektóry. Buńczuczne słowa otuchy jak „Nie takie rzeczy robiło się w wojsku”, „Polak potrafi” i „Zastaw się, a postaw się”, kłóciły się w umysłach ze aforyzmami „Nie rób komu, co tobie nie miłe” i „Jak nie potrafisz, nie pchaj się na afisz”. Pierwsze wątpliwości znikły jednak, jak stopiony wiosennym słońcem śnieg, za sprawą niezłomnej determinacji i optymizmu dyrektora i jego wizji ostatecznego rezultatu. Dało się przy tym słyszeć niesforne przebąkiwania o powodujących dyrektorskie wizje nielegalnych substancjach, szczególnie na wspomnienie o włączeniu elementów baletu do inscenizacji.
Pojawiły się jednak inne powątpiewania, które krępowały entuzjazm trupy i powstrzymywały od brawurowego uczestnictwa w pierwszych próbach. Po co ten eksperyment? – myślał niejeden – Czy nie można znaleźć bardziej obiecujących materiałów na projekt sceniczny? Czy nie możemy uniknąć tego kielicha goryczy? Pomiędzy wątpliwościami i rozterkami, które śmiało można określić jako filozoficzne, znalazły się także echa zadawnionych próśb pod adresem dyrekcji, by może… tym razem… coś na wesoło? Ojciec dyrektor z niewzruszonym spokojem i pobłażliwą jowialnością zapewnił (po raz kolejny), że na komedie przyjdzie czas i przypomniał, że porcje slapstickowego niemalże humoru były przecież w Wielebnych Mrożka i Opisie obyczajów Kitowicza. Przewracającym oczami i wzdychającym do nieba aktorom przypomniał wagę niedopowiedzianego indyjskiego epizodu, o którym przypomnieć należy tak dla wypełnienia białej plamy w historii rodzinnego kraju, jak i wykonania ukłonu wobec części Polonii, która sowiecką poniewierkę przeżyła.
Kiedy pierwsze przeszkody zostały jako tako pokonane, pojawiła się następna. Udział dzieci. No bo przecież sztuki o sierotkach nie da się zrobić wyłącznie z dorosłymi aktorami. O problemach z odmłodzeniem SCENY 98 słyszało się już od dawna. Niejeden malkontent w duchu zacierał ręce, że brak zainteresowania młodego polonijnego pokolenia teatrem położy kres 20-letniej mordędze zespołu i publiczności. Szczęśliwie z pomocą przyszły prokreacyjne dokonania dorosłych członków SCENY 98. Ich bezinteresowny trud kilka lat wstecz zaowocował gotowym do dziecięcych ról materiałem aktorskim. Pomocne w tym względzie okazały się również polskie szkoły sobotnio-niedzielne w Perth, które uchyliły podwoi do rekrutacji scenicznej. Jaki plon przyniesie to wsparcie (lub zaoferowanie przysłowiowego palca, jak określali to przekorni) okaże się w przyszłości.
No i przyszło najgorsze – próby. Bez specjalnej przesady etap ten można określić jako karkołomny. Bo jak inaczej można nazwać próby wymagające dziesięciu osób, w których udział bierze tylko pięć, a ojciec dyrektor wciela się w pozostałe postacie, łącznie z dziecięcymi? Proces ten wymagał również niesamowitego poświecenia, z narażaniem zdrowia a nawet życia. Przykładem tego niech będzie moment, kiedy kwadrans po rozpoczęciu próby dyrekcja komunikuje się telefonicznie z jednym z nieobecnych uczestników. „To dzisiaj jest próba?”, pada pytanie przez telefon. „Tak. Mówiłem ci o tym dzisiaj rano”, odpowiada dyrektor ze spokojem i naturalną mu niewzruszoną dobrotliwością. W rezultacie rozmowy aktor zjawia się po następnym kwadransie. Rzucił wszystko. Tak jak stał wsiadł w samochód i, przedarłszy się z narażeniem życia przez pełną niebezpieczeństw podmiejską dżunglę, szczęśliwie dotarł na próbę. Jakże inaczej można to określić niż bohaterstwo?
| Innym przykładem bezprzykładnego poświęcenia i zaangażowania trupy niech będzie tułający się po Europie w ramach wakacyjnego zesłania aktor. Zabrawszy ze sobą tekst sztuki, by w wolnych od urlopowej harówki chwilach zapoznać się z rolą, przytrafiło się nieborakowi zapodziać go nieopatrznie. A tu próby w odległej Australii już w trakcie. Co robić? Co robić? Na rozpaczliwe prośby zza oceanu ktoś wreszcie pomógł nieszczęsnemu. Pech jednak chciał, że zeskanowany i przesłany elektronicznie tekst okazał się nieczytelny. Ileż się biedak musiał nacierpieć w niepewności i rozterce, solidaryzując się z resztą w pocie czoła pracującej trupy. Chyba tylko odreagowaniem po tych ciężkich przejściach można wytłumaczyć jego zrelaksowane i pełne humoru zachowanie po szczęśliwym dołączeniu do zespołu.
Dopełnieniem ilustracji męczeńskiego niemalże zaangażowania niech będzie następująca, stosownie zredagowana i upoetyczniona, próbka komunikacji elektronicznej między członkami trupy: „Kiedy jest próba?”, „W czwartek o 19-tej.”, „Ja niestety pracuję.”, „Ja kiepsko się czuję.”, „Właśnie do Polski się pakuję.”, „A czy ja na pewno muszę dzisiaj być?”, „Tak”, „No dobra, za pół godziny będę.”, „Czekamy z utęsknieniem.”, „A czy NKWD też ma być?”, „No pewnie.”, „W mundurze?”, „?!?!?”, „Czy jakaś próba może dzisiaj jest?”, „Tak, zaczęła się 10 minut temu.”, „Będę za 25 minut.”, „OK, czekamy (zacznij może wreszcie czytać wiadomości).”, „Sorry, dopiero co wróciliśmy z Polski i telefon popsuty.”, „Przypominam, że zostało 62 dni do premiery.”, „Oho, ojciec Tomasz wreszcie na WhatsAppie.”, „Witamy w 21-szym wieku.”.
W końcu po syzyfowych trudach, wzlotach i upadkach, sytuacjach podbramkowych i tych prawie bez wyjścia, udało się sprostać podjętemu wyzwaniu i, podobnie do losu polskich sierot, dobrnąć do zbawiennego celu. Premiera Dzieci Maharadży miała miejsce 15 listopada w sali polskiego ośrodka rzymsko-katolickiego w Maylands. Przyjazne, ciepłe przyjęcie sztuki przez miejscowych miłośników teatru do pewnego stopnia wynagrodziło trud i poniewierkę członków zespołu. Fachowa opieka medyczna nie będzie potrzebna nikomu do pozostawieniu traumatycznych przeżyć za sobą, z wyjątkiem chyba tylko tych, którym doznane urazy psychiczne popchną do udziału w następnym eksperymentalnym projekcie SCENY 98.
Robert Panasiewicz
Notatka:
Więcej o przygodach związanych z wystawianiem sztuki, widzianych oczami reżysera Tomasza Bujakowskiego, w artykule Niełatwa historia wystawienia „Dzieci Maharadży”.
Polubienie SCENY 98 na Facebooku jest zawsze mile widziane.
GALERIA
|