Czwartek, 14. Listopada 2019, zbliża się godz. 11 rano. Nie tylko przykościelny parking, ale wszystkie ulice w promieniu kilkuset metrów wokół kościoła św Wincentego w Ashfield, zajmują parkujące samochody. Kościół wypełniony jest dosłownie do ostatniego miejsca. - To musi być pogrzeb kogoś ważnego, komentują przechodnie, zdążający w stronę okolicznych szkół.Tak, to prawda. Tą zacną osobą, której tylu przyjaciół i znajomych poświęciło normalny dzień pracy jest żona, matka, babcia, Polka od pół wieku mieszkająca w Australii. Nie pełniła żadnych eksponowanych funkcji, nie walczyła nigdy o prezesostwa organizacji – była tam, gdzie należało wykonać pracę – i robiła to najlepiej jak mogła. To Bronia Lipiec.
Bronia należała do Rady Duszpasterskiej. Znaliśmy ją z kościoła – była lektorem i kantorem. Kiedy na wieczornych, piątkowych nabożeństwach zabrakło organistki - Bronia potrafiła doskonale poprowadzić każdy śpiew.
Kiedy Kawiarnia Koła Polek zakupiła skomplikowaną maszynę do robienia kawy – tylko Bronia wiedziała jak nią operować. Przychodziła więc na coniedzielne ‘dyżury’ aby służyć innym najpierw w Domu Polskim, a potem w Kawiarni Polskiego Klubu.
Do Australii pierwszy przyjechał Czesiek Lipiec, na zaproszenie swojej siostry, Sabiny. Miał wracać do Polski, ale kiedy pobyt zaczął mu się przedłużać, postanowił sprowadzić tutaj swoją dziewczynę. Bronia przyjechała, a właściwie przypłynęła statkiem do Australii w r. 1968. Pielęgniarka z wykształcenia, bez trudu znalazła pracę w Domu Małego Dziecka. Ceniona przez kierownictwo i kochana przez maleństwa, którymi się serdecznie opiekowała, pracowała tam aż do czasu kiedy urodziła swoje dzieci - Renatkę, a trzy lata później Jacka. Do pracy wróciła, gdy obydwoje byli już w szkole.
Pracowała w Grace Bross najpierw jako ekspedientka, aby po pewnym czasie awansować na kierownicze stanowisko. W latach 90. niejednokrotnie spotykałyśmy się w Ashfield na stacji czekając na ten sam pociąg – ona do Burwood Mayer, ja do Homebush Boys’High School. Tematów do rozmowy było wiele. Nasze dzieci się od lat przyjaźniły. Razem tańczyli w Syrence, grali w Zespole Muzycznym, który prowadziła Venia Strugarek - najpierw ‘Biedronki’ potem ‘Henryka Wieniawskiego’. Razem jeździli na obozy harcerskie, festiwale POLART...
Prawdziwym szokiem była dla mnie wiadomość, którą się podzieliła w jeden piątkowy wieczór, w Ashfield po nabożeństwie. Była spokojna i opanowana: - Wiesz, jestem chora, powiedziała. Chcę, żebyś wiedziała ode mnie, a nie żeby ci ktoś tam powiedział. Idę na operację. Przeżyłam szczęśliwie wszystkie te lata. Jeśli Pan Bóg chce mnie zabrać – po prostu odejdę... Broniu, nie poddaj się, walcz – powiedziałam, usilnie tłumiąc łzy. – Będę walczyć do końca odrzekła.
Żeby choć na chwilę oderwać jej myśli od choroby, wspomniałam kilka zabawnych incydentów sprzed lat. Kiedy trzyletnia Renatka zobaczyła w koszyku moją malutką Ewę – rezolutnie oznajmiła – A moja mamusia też ma w brzuszku dzieciątko i będziemy mieć takie samo. – Jacek urodził się za parę tygodni. Wzruszona, ale i uradowana była, kiedy wspomniałam Renatkę kończącą podstawową szkołę. Nauczyciel (Mr Hickey o ile mnie pamięć nie myli) pożegnał najlepszą uczennicę szkoły, określając ją według każdej litery imienia Renata: Reliable, Enthusiastic, Nice, Attractive,Talented, Ambitious. Autentycznie się ucieszyła, że pamiętam. Opowiadała o wnukach. Szczególnie o najmłodszym. Zak, to wykapany Jacek, powiedziała. Rzeczywiście, miała rację. W największym tłumie poznałabym Zaka, bo dokładnie taki sam był Jacek, kiedy on i Renatka przychodzili pobawić się z moimi dziećmi.
Wózek, jaki kupiliśmy dla dzieci, wytrzymał ich troje. Kiedy Bronia zobaczyła, że spodziewam się czwartego, powiedziała mi – Trzymam jeszcze Jacka wózek, ale już mi się chyba nie przyda. Jak chcesz, to ci go dam. Oczywiście, że chciałam. Piotr wychował się w Jacka wózku... Dziękuję Ci Broniu... Wracaj szybko, ty nasz kochany Skowronku z Ashfield – uściskałyśmy się. Jeszcze nie wierzyłam, że po raz ostatni...
- Nie nie poddam się. Wiesz, że jestem mocna. Będę walczyć – powiedziała na pożegnanie naszej ostatniej rozmowy. I walczyła tak dzielnie, jak tylko można było. Raz jeden odetchnęliśmy z ulgą, widząc ją wchodzącą w niedzielę do kościoła. Złudna i krótkotrwała jednak była to radość. To już był tylko cień naszej Broni, jaką znaliśmy. Nie, nie fizycznie, chociaż była słabiutka. Oparta o ramię Cześka, weszła tak samo jak zawsze nieskazitelnie ubrana i uczesana. Ale była przygaszona. Tak jakby nie bardzo obejmowała otaczającą rzeczywistość. Być może, to uboczny efekt leków, jakie musiała zażywać. Pod koniec ożywiła się nieco, widząc tyle osób, które podchodziły, żeby ją uściskać. Kiedy widziałam ją zmierzającą powoli do bocznych drzwi, w kierunku samochodu, zdołałam tylko wyszeptać – Boże, bądź wola Twoja, jako w niebie, tak i na ziemi.
|
I było to chyba jej pożegnanie z tym kościołem w Ashfield, gdzie brali ślub z Cześkiem przed laty, gdzie chrzczone były ich dzieci, gdzie przystępowały do Pierwszej Komunii Świętej... gdzie przed rokiem, oboje z Cześkiem celebrowali 50. Jubileusz swojego małżeństwa... Gdzie na każdym nabożeństwie, czytała, śpiewała – po prostu była.
Kolejna wizyta, w czwartek 14 listopada miała już inny charakter - w przykrytej naręczami kwiatów trumnie... Broniu, będzie nam Ciebie brakować. Już nam Ciebie brakuje. Pewnie Pan Bóg także potrzebuje w niebie śpiewających Aniołów. Jeśli tak, to Ty na pewno rej wodzisz wśród nich. Nie, nie odeszłaś całkowicie. Zostało Dobro, które przez lata czyniłaś, pomagając innym. Niech Pan Bóg da Ci zapłatę w Niebie. A my, niezliczone grono Twoich, wierzących w Zmartwychwstanie przyjaciół czekać będziemy na spotkanie po tamtej już stronie.
Marianna
|