Kategorie:
Nowiny
Ze Świata
Z Polski
Z Australii
Polonijne
Nauka
Religia
Wyszukiwarka 

Szukanie Rozszerzone
Konkurs Strzeleckiego:

Archiwum:

Reklama:

 
10 grudnia 2019
Wspomnienia podróżnika i obserwatora (2)
Zdzisław Rychlik

Lato 1945 - powrót do Białej Krakowskiej. W lecie czterdziestego piątego zaistniały już warunki do powrotu do domu , gdzie ojciec mój egzystował od lutego, żyjąc początkowo w symbiozie ze zmieniającymi się, jak to na kwaterach, oficerami sowieckimi. Ojciec zaraz po przyjeździe do ówczesnej Białej Krakowskiej zajął przedwojenne mieszkanie w naszym budynku. Volksdeutsche, którzy mieszkali w naszym mieszkaniu na pierwszym piętrze, musieli się przenieść na parter, do swoich rodziców. Po jakimś czasie wszyscy okupacyjni lokatorzy opuścili dom. Dzięki świętemu Antoniemu, do którego moja matka przez cały okres wojny żarliwie się modliła, nasz rodzinny dom uratowany został przed zniszczeniem i częściowo przed grabieżą. Ojcu udało się odnaleźć, lub odebrać od volksdeutschów większość naszych przedwojennych mebli, książek, obrazów, szkła, porcelany i innych wartościowych pamiątek rodzinnych. Byliśmy więc w tej szczęśliwej sytuacji, że zaczęliśmy wspólne życie z ojcem w Białej, już w odnowionym i urządzonym prawie jak przed wojną mieszkaniu.

Młodość - pierwsze lata powojenne.W pierwszym okresie, tj. w roku 1945 i 1946, jeszcze nie odczuwano tak dolegliwie totalitarnego systemu przywleczonego do Polski na bagnetach Armii Czerwonej. Powstał wolny prywatny handel i drobna przedsiębiorczość. Towaru w sklepach było sporo jak na ówczesne nasze wymagania.
W Białej zapisałem się do harcerstwa, które wówczas stanowiło organizację naprawdę opartą na skautingu i stwarzało młodzieży okazję wykształcenia wielu cnót i umiejętności. Duch panujący w ówczesnym harcerstwie dawał młodym ludziom poczucie wielkiej przygody. Wszystko to, co działo się wówczas w harcerstwie, można by krótko nazwać wielką szkołą patriotyzmu opartego na poszanowaniu i stosowaniu w praktyce dekalogu, przy równoczesnym dostarczaniu wielu przeżyć o charakterze przygodowym. Harcerstwo było dla młodzieży, w pełnym i pozytywnym tego słowa znaczeniu, szkołą życia i samodzielności, na gruncie prawdziwych ludzkich cnót.

Link do poprzedniego odcinka

Okres ten wspominam z rozczuleniem. Spędziłem jedne z najpiękniejszych wakacji w moim życiu na obozie harcerskim w Rajgrodzie (powiat Grajewo) nad jeziorem. Atmosfera obozu była nie do opisania. Jedna wielka przygoda. Zdobywałem stopnie i sprawności. Pamiętam, jak sobie sam musiałem radzić, zdobywając sprawność “trzech piór” czy wędrownika. Wieczorami przy ognisku śpiewaliśmy pieśni harcerskie, uczyliśmy się żeglugi na “P-7”, żaglówkach zbudowanych własnoręcznie w czasie roku szkolnego w modelarni, którą posiadała nasza żeglarska drużyna. Nasz drużynowy był wspaniałym człowiekiem.


Pomnik Konferedatów Barskich w Bielsku Białej

Ale ten okres szybko minął i jak wszędzie już w 1948 roku zaczęła się pełna komunizacja harcerstwa. Wprowadzono wzory sowieckiego komunistycznego Komsomołu. Wtedy przestałem należeć do harcerstwa. Ale to jeszcze nie był najgorszy dla mnie okres. Zaczął się on później, na studiach w 1951 roku, gdy mieliśmy do czynienia z przejawami najgorszej odmiany stalinizmu. Ale o tym później.

W latach 1945-1948 ukończyłem szkołę podstawową. W Białej poziom nauczania w szkołach był bardzo niski. Wynikało to głównie z opóźnień wojennych. Biała, jako miasto leżące na terenie byłej Rzeszy, nie miała polskich szkół. Młodzież, która po wojnie znalazła się w szóstej klasie szkoły powszechnej, bardzo często nie umiała pisać i czytać po polsku. Bywało, że w jednej klasie spotkały się dzieci różniące się wiekiem do czterech lat. Wynikało to z różnych kolei losu dzieci podczas wojny.

Mając za sobą nauki ojca i polską szkołę w Krakowie, nudziłem się strasznie na lekcjach w szóstej klasie, ponieważ znałem prawie na pamięć to wszystko, czego z trudem uczyły się inne dzieci. Pamiętam pewną drastyczną scenę z tego okresu. Mieliśmy nauczycielkę matematyki, przystojną czarnowłosą, młodą kobietę. Była niezwykle ostra i okrutna zwłaszcza dla starszych, wyrośniętych dziewcząt, których było kilka w naszej klasie. Zawsze zwracała się do nich, gdy którąś wołała do odpowiedzi: “Hej ty kupo mięsa, chodź no tu do tablicy”. Oczywiście “ofiara” szła do tablicy zazwyczaj śmiertelnie przestraszona, bo niewiele umiała, a za złą odpowiedź lub brak odpowiedzi trzeba było nadstawić rękę, którą pani z pasją biła linijką. Pewnego razu jedna z tych panienek ze strachu zsiusiała się na środku klasy przed tablicą. I nawet, o dziwo, zazwyczaj okrutna w reakcjach młodzież tym razem przyjęła to nie śmiechem, ale ponurą ciszą.

Do siódmej klasy przeniosłem się do innej, najlepszej wówczas pod względem poziomu nauczania Szkoły Ćwiczeń przy Liceum Pedagogicznym. W naszej klasie często nowi kandydaci na pedagogów prowadzili wzorcowe lekcje pod nadzorem doświadczonych nauczycieli. W tej klasie też byłem najlepszy, lecz to kosztowało już mnie trochę wysiłku. Siedziałem w jednej ławce z Tadziem L., synem wychowawcy naszej klasy. Wrócił on niedawno z tułaczki syberyjskiej, dokąd wraz z matką, starszą siostrą i młodszym bratem byli wywiezieni przez Sowietów z terenów wschodniej Polski. Opowiadał mi, jak żywili się trawą, różnymi korzeniami, często cierpieli z głodu. Tadek był moim największym przyjacielem i w pewnym sensie autorytetem. Zachowywał się zawsze pewnie i jak coś mówił, to z pełnym przekonaniem.

Pewnego razu odpisałem od niego zadanie z matematyki na klasówce. Dostał dwóję i ja też. To mnie na całe życie nauczyło wiary tylko w swoje możliwości. Mieliśmy w tej klasie dobrego, doświadczonego matematyka, pana A., który ze stoickim spokojem obserwował, jak wezwany do tablicy uczeń sobie radzi. Gdy uczeń zaczynał błądzić i schodzić na manowce przy rozwiązywaniu zadania, pomagał mu mówiąc: “Na murku, na bernardyńskim murku”; znaczyło to, że uczeń się pomylił i trzeba było natychmiast reagować i szukać błędu. Jak nie, to była dwója.

Pamiętam z tych czasów tzw. ewangelię szkolną, która brzmiała tak : “Onego czasu wszedł Pan do klasy swojej i rzekł uczniom swoim: Zamknijcie książki wasze, a otwórzcie mózgi wasze, albowiem klasówka daną wam będzie. Uczniowie uczynili jako im rzekł Pan i oto stała się rzecz dziwna ... Wkoło zapachniało sianem i fiołkami. Widząc to, rzekł Pan uczniom swoim: Zamknijcie mózgi wasze, a otwórzcie książki wasze i odpisujcie w spokoju” - Tyle słów ewangelii szkolnej na dzień dzisiejszy.

Z moim przyjacielem Tadkiem rozstaliśmy się z bólem serca, bo on poszedł do technikum chemicznego, a ja do jedenastolatki. Ale spotkałem się z nim znowu na politechnice. Studiował chemię, a ja elektroautomatykę. Później, wykorzystując swoje doświadczenie i wiedzę o ustroju sowieckim, które zdobył w dzieciństwie na Syberii, zawsze tak “ustawiał się” w życiu, że przez wiele lat był dyrektorem dużej fabryki, a potem nawet zjednoczenia. Jego młodszy brat był nie tylko dyrektorem, ale nawet przez kilka lat wojewodą. Można powiedzieć, że w ich przypadku “nauka nie poszła w las”, wiedzieli, jak należy postępować w tym systemie, aby osiągnąć sukces.

W Szkole Ćwiczeń byli też nauczyciele, którzy zmuszali nas do pamięciowego opanowywania materiału, oto geograf wymagał wymieniania na pamięć, stojąc tyłem do mapy, na przykład wszystkich rzek Azji w kolejności od zachodu na wschód lub wszystkich półwyspów Europy.Do dzisiaj, obudzony w środku nocy, mogę wymienić ciurkiem Ob z Irtyszem, Jenisej, Lena... albo Kanin, Kola, Skandynawski, Jutlandzki ... Oceniając dzisiaj te metody, które wówczas jako chłopiec przeklinałem, uważam, że nie były najgorsze dla zapamiętania wielu rzeczy na całe życie.

W jedenastolatce, w której byłem od 1948 do 51 roku, odczuwało się już w znacznie większym stopniu komunizowanie szkolnictwa. Stworzono organizację “Służba Polsce”, której zadaniem było wykorzystywanie młodzieży do bezpłatnej pracy przy odbudowie Polski. Przy okazji zgrupowań uczono nas wiedzy paramilitarnej podlanej sosem komunistycznym. Do “Służby Polsce” przynależność była obowiązkowa. Ideologię komunistyczną w wydaniu stalinowskim wszczepiano nam wszędzie i na każdym kroku. Byłem jednym z ostatnich, którzy mieli jeszcze lekcje religii w szkole i przed maturą szli do spowiedzi i komunii świętej.

W szkole średniej było na szczęście wielu nauczycieli, którzy mieli dużą wiedzę i umieli ją nam przekazać, którzy w możliwie dla siebie bezpieczny sposób starali się nas ochraniać przed rygorami komunistycznymi, które mieli obowiązek nam przekazywać i wpajać. Pomimo ponurych czasów, które wówczas nastały w Polsce, życie szkolne, kolegów i profesorów wspominam z niezwykłym rozczuleniem. Były to moje najlepsze lata wczesnej młodości, lata beztroskich i bezinteresownych przyjaźni, lata sentymentalne, przepełnione od czasu do czasu promykami romantycznych miłości. Nasza wychowawczyni wpoiła nam zamiłowanie do turystyki, do naszych przeuroczych Beskidów i Tatr. Dzięki niej, ta miłość do gór towarzyszy mi przez całe życie. Nie było wtedy telewizji, a książki - to albo klasyczne, albo twórczość socrealistyczna w stylu oświadczyn młodego zetempowca: “Towarzyszko Pryszcz, czy założymy spółdzielnię produkcyjną pod nazwą “ Wszystko dla Państwa?”. Takie to były czasy.

Byłem, będąc już na studiach, zaproszony przez koleżankę, która była siostrzenicą księdza proboszcza w jednej z parafii w województwie krakowskim, na odwiedziny. Przyjąłem jej zaproszenie przyjazdu na Święta Bożego Narodzenia do jej rodziny, to znaczy na plebanię do jej wuja. Pamiętam wspólny obiad z jej mamą, siostrą, z proboszczem i kilkoma wikarymi w drugi dzień świąt. Było wesoło, ale oficjalnie. Czułem się cały czas nieswojo i byłem nieco skrępowany.

W pewnym momencie jeden z wikarych, wysoki, szczupły młody człowiek w okularach, popatrzył na zegarek, wstał i odezwał się do wszystkich słowami: “przepraszam, że opuszczam was, ale muszę iść na pogrzeb kawalera”. Zapytałem wtedy ze zdziwieniem: “O ile mi wiadomo, to w Święta Bożego Narodzenia nie ma pogrzebów?” Na to zapytany odpowiedział: “To prawda, ale ja tylko będę dawał ślub”. Tym wikarym był późniejszy arcybiskup diecezji krakowskiej Franciszek Macharski.

Wracam do okresu moich studiów. Maturę zdałem i ze świadectwem “z góry na dół” bardzo dobrym pojechałem zdawać egzaminy wstępne na politechnikę. Na wydział elektryczny startowało trzech kandydatów na jedno miejsce. Gdzie te czasy? Ale wtedy wydawało się nam, że to będzie świetny, nowoczesny i bardzo potrzebny zawód w odbudowującej się Polsce.

Gliwice 1951-1956 -okres studiów.Mimo tłoku, dzięki bardzo dobrze zdanym egzaminom wstępnym, przy braku “podpadki” politycznej ze strony mojej inteligenckiej rodziny, dostałem się na studia. Na uczelni panował wówczas - w 1951 roku - szczyt terroru stalinowskiego. Na pierwszym semestrze program zajęć był przeładowany w ogóle, ze względu na planowane trzyletnie studia (szybka produkcja pseudofachowców) oraz ze względu na duży udział tzw. przedmiotów politycznych, takich jak podstawy filozofii marksistowskiej lub historia WKPB (Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii Bolszewików). Mieliśmy tygodniowo około 50 godzin wykładów i ćwiczeń. Kiedy można było uczyć się w domu? Jakie warunki były w akademikach, które było bardzo trudno dostać? Były to baraki, w których po kilkunastu w jednej sali mieszkali studenci wydziału elektrycznego. Spali na piętrowych pryczach. Palili w piecach czym się dało. Często jakiś drewniany płot z sąsiedztwa szedł z dymem. Warunki były spartańskie. Ale zapał do nauki niebywały. Ja z moim przyjacielem z liceum - Lolkiem, dzięki znajomości mojej cioci jeszcze z czasów przedwojennych, wynająłem pokój w mieszkaniu na poddaszu w centrum Gliwic, przy ulicy Konarskiego.

Ciocia, żona profesora gimnazjalnego z Buczacza, miała przyjaciół, którzy po zawierusze wojennej osiedlili się w Gliwicach. Znajomy wujka, również profesor z buczackiego gimnazjum, już nie żył, ale jego żona, przyjaciółka cioci, matka profesora Politechniki Gliwickiej, wystarała się o tę kwaterę i była dla mnie niezwykle dobra i opiekuńcza. Właścicielka mieszkania na poddaszu, w którym mieliśmy swój pokój, pani S., była dla nas drugą mamą. Płaciliśmy czynsz miesięczny 50 złotych na spółkę z Lolkiem. Było to jeszcze do wytrzymania. Mój ojciec zarabiał wtedy jako prezes sądu 900 złotych miesięcznie. Z tej pensji około 30 procent zabierano mu na spłatę pożyczki zaciągniętej przed wojną na budowę domu. Nie było w domu więc wesoło i mieliśmy raczej trudne warunki finansowe. Nie dostałem na pierwszym roku stypendium, bo pochodziłem z rodziny inteligenckiej, która była na samym końcu w szeregu priorytetów według ówczesnych kryteriów.

Nasza gospodyni straciła w czasie wojny dwóch synów. Zamordowani zostali przez Ukraińców w Złoczowie, gdzie mieszkali do końca wojny nasi gospodarze. To była główna przyczyna jej matczynych uczuć do nas. Wracaliśmy z wykładów wieczorami. Wtedy na ogół gotowaliśmy na kolację sławetną grochówkę z “kostki” na boczku. Obiady jadaliśmy w stołówce akademickiej. Nasz gospodarz, podobny do ówczesnego premiera Cyrankiewicza z lat 70., był bardzo dobrym i spokojnym człowiekiem.

Pewnego wieczoru kolejka na ugotowanie grochówki przypadła Lolkowi. Nastawił na patelni boczek, aby się przysmażył, i wyszedł z kuchni do naszego pokoju, do którego przechodziło się przez inny pokój i przedpokój. W kuchni siedział, czytając gazetę, nasz gospodarz.. Lolek zapomniał o tym boczku. Poczułem jakiś swąd. Pytam Lolka “ Gotujesz coś ?” Błyskawicznie znaleźliśmy się w kuchni. Wśród oparów czarnego dymu dojrzałem sylwetkę gospodarza, który na nasz widok podniósł wzrok znad gazety i bardzo spokojnie stwierdził: “Zdaje się, że tutaj coś się przypaliło”. Taki był zawsze nasz kochany staruszek. W kwaterze mieliśmy spartańskie warunki. W zimie, mimo palenia w piecu, można było się uczyć tylko w najbliższej jego okolicy, i to często z nogami na kaflach. Zdarzyło się, że woda w szklance zamarzła w naszym pokoju, kiedy wróciliśmy z domów rodzinnych do Gliwic po niedzielnym pobycie.

Mimo tych niedostatków kwatery na piątym piętrze, na poddaszu, mieliśmy w porównaniu z innymi królewskie warunki do nauki. Wielu kolegów nam zazdrościło. Ze względu na stosunki stalinowskie nie można było mieć zaufania prawie do nikogo. Pełno było kapusiów. Toteż zaufanie miałem tylko do Lolka i jeszcze dwóch przyjaciół; byli to Jacek z Krakowa, wybitny talent inżynierski, pochodzący z rodziny lekarskiej (nieżyjący już ojciec-docent medycyny, matka i starsza siostra- lekarki) wspaniały kolega, później znany naukowiec z Instytutu Badań Jądrowych, oraz Bolek - syn adwokata i krewny kilku naukowców z Politechniki Śląskiej, późniejszy naukowiec pracujący obecnie w Niemczech. To była nasza “paczka”.

Uczyliśmy się świetnie. Trzymaliśmy się razem. Bolek często, w ramach relaksu, przychodził do nas wieczorami, przynosząc jakieś nowinki lub dowcipy polityczne zasłyszane od rodziny, u której mieszkał. Jego stryj, docent na Wydziale Chemii, był głównym “dostawcą” nowinek i kawałów. Oto jeden z nich, który do dzisiaj pamiętam. W tych czasach obchodziliśmy różne dni, tygodnie, miesiące.

Tydzień uprzejmości w Warszawie. W warszawskim tramwaju zbliżającym się do skrzyżowania Alei Jerozolimskich z ulicą Marszałkowską (wtedy nie było ronda) ktoś kichnął: “A psik”. Milicjant zatrzymał tramwaj, wszedł i spytał: “Kto tutaj kichnął?”. Cisza. Wszyscy się boją. Milicjant powtórzył pytanie doniosłym głosem: “Kto tutaj kichnął?”. Nadal głucha cisza. Wtedy milicjant wrzasnął pełnym głosem: “Kto tutaj kichnął?” Jakiś starszy pan, odrzekł drżącym głosem: “Jaa”. Milicjant zasalutował i odrzekł: “Na zdrowie - obywatelu” i skierował się do wyjścia. Jakaś pani zauważyła: “A milicja teraz taka uprzejma...”. Na to milicjant salutując powiedział: “G...no, kazali”.


Pewnego dnia Bolek przyszedł do nas z “gorącą” relacją o wydarzeniu, które miało miejsce na zebraniu Senatu politechniki. Prorektor, profesor Kniaginin miał “speach” do pracowników nauki, którego celem było pobudzenie do większej aktywności w zakresie prac naukowo-badawczych, kosztem zmniejszenia zainteresowaniem pracami zleconymi, które dawały “chleb”. Mówił, że wielką rolę spełniają żony profesorów, stwarzając w domu tzw. atmosferę naukową, interesując się pracami naukowymi swoich mężów.

Profesor, z zawodu odlewnik, kierownik Katedry Odlewnictwa, mówiący wschodnim, wpadającym w rosyjski akcentem, chcąc uwiarygodnić swoje argumenty przykładem, powiedział: “Mnie na przykład codziennie rano, zanim wyjdę na uczelnię, żona pyta - Kak tam twój aparat odlewniczy?”. Na to cały senat huknął śmiechem. Profesor dopiero wtedy się zorientował, jak to, co powiedział, zostało odebrane. Był bardzo zmieszany. W domu na Arkońskiej w tej samej klatce schodowej co Bolek mieszkał prof. Filasiewicz. Był już stary, wybierał się na emeryturę, ale mimo postępującej głuchoty jeszcze egzaminował. Studenci wiedzieli o jego ułomności. Pewnego dnia podczas egzaminu student dostał polecenie narysowania schematu technologii jakiegoś procesu. Narysował schemat i wręczył profesorowi. Profesor obejrzał i zapytał: “Ale czego tu jeszcze brakuje?”. Student nie bardzo wiedział i mruknął pod nosem “Naser mater, czego ten stary jeszcze ode mnie chce?”. A profesor pilnie obserwujący ruchy ust studenta odrzekł z zachwytem: “Bardzo dobrze, bardzo dobrze-transformator - proszę dorysować”.

Jednak największą sławą cieszył się nieustraszony profesor Fryze. Wybitny elektryk, były profesor Politechniki Lwowskiej, po wojnie w Gliwicach. Wszyscy słabeusze popierani przez ZMP lub partię komunistyczną bali się go okropnie. Do niego nie można było przyjść z karteczką z dziekanatu polecającą łagodne potraktowanie na egzaminie, to znaczy przepuszczenie nieuka lub dyletanta. Tu trzeba było znać materiał, “czuć go”, jak mawiał profesor. Twierdził, zwracając się do całej sali: “Jeżeli pan tego nie czujesz, to radzę szybko przepisać się na prawo”.


Prof. Fryze

Profesor miał wspaniałe poczucie humoru. Niech świadczy o tym zdarzenie, które miało miejsce już w okresie schyłkowym pracy profesora na Politechnice. Egzaminował osobiście już tylko od czasu do czasu, przeważnie studentki. Gabinet miał z oknem wychodzącym na zachód i jak słońce przygrzało mocno, to było w nim za ciepło. Otwierał wtedy drzwi na korytarz. Studenci jednak często te drzwi zamykali, wychodząc z egzaminu. Napisał zatem kartkę: “Nie zamykać - Dr Fryze” i przybił ją na drzwiach od strony korytarza. Pewien student zdjął tę kartkę i przybił ją nad umywalkami w toalecie, odkręcając wszystkie kurki. Było to w sobotę popołudniu, kiedy na wydziale już prawie nikogo nie było. Profesor cieszył się wielkim autorytetem i jego polecenia były bezwzględnie przez podległy personel wykonywane. Szczególnie jego woźny, jeszcze z Politechniki Lwowskiej, celował w tym. Widząc jednak, że z niektórych umywalek z trochę zatkanym odpływem woda się przelewa i niedługo wypłynie na korytarz, odważył się zadzwonić do domu profesora z pytaniem, co dalej robić. Profesor, oczywiście, nic o tym nie wiedział, kazał natychmiast zakręcić te nieszczęsne kurki.

W jakiś czas potem na wykładzie w auli opowiedział z marsową miną, co się zdarzyło, i zażądał, aby osoba, która zawiesiła tę kartkę i odkręciła kurki z wodą, miała odwagę cywilną się przyznać. Jeden ze studentów wstał i powiedział ze strachem: “To ja, panie profesorze“ – bardzo przepraszam.”. Na to profesor: “Masz pan indeks przy sobie?”. “Tak” odparł przerażony student. “Chodź Pan tu”. Student zielony ze strachu zszedł po stopniach auli do katedry. Profesor wziął jego indeks, coś tam wpisał, po czym zwrócił się do studenta: “Gratuluję panu, nikt mi w życiu takiego dobrego kawału nie zrobił. Masz pan pięć”.

Taki był nasz kochany Profesor... Wychował wielu wybitnych elektryków. W roku 1974 spotkałem, będąc w Stanach Zjednoczonych w fabryce Westinghouse Electric Corporation w Pitsburgu, inżyniera Raczkowskiego, wybitnego, ogólnie szanowanego specjalistę u Westinghousa, który, jak się okazało w rozmowie, był również uczniem profesora Fryzego jeszcze na Politechnice Lwowskiej. O celu moich podróży do USA i mojej znajomości z najbliższymi współpracownikami Mikołajczyka, inżynierem Raczkowskim oraz z jego żoną, która była profesorem Uniwersytetu w Pitsburgu, opowiem w dalszym rozdziale moich wspomnień.

Profesor Fryze bardzo lubił przerywać wykład wtrąceniem wielu życiowych powiedzeń. Zawsze w jakiś sposób kojarzyły się one z wykładem, a były traktowane przez nas studentów, jako “przerywniki”. Jak wykładał od czasu do czasu za profesora docent Julian Bory, bardzo wybitny umysł, ale antytalent dydaktyczny, wielki oryginał (chodził np. w tenisówkach bez skarpetek, okrywał się wojenną srokopisiatą pałatką wojskową, gdy padał deszcz itp.), to studenci często skandowali: “Bory idź do domu, boś jest chory, my chcemy Fryzego i kawałów jego”. A Bory nic się tym nie wzruszał i dalej spełniał swój “obowiązek”.

A oto kilka powiedzonek prof. Fryzego, które zapamiętałem: “Im później się pan ożenisz, tym później się pan przekonasz, żeś się pan za wczas ożenił”, albo “czy się pan ożenisz, czy nie, to i tak będziesz pan żałował”, albo “jak się człowiek ożeni, to we dwójkę łatwiej pokonywać różne trudności”, tu profesor robił pauzę, po której mówił dalej “...których by się nie miało, gdyby się człowiek nie ożenił”.

Okres moich studiów (1951-1956) przypadł na największe nasilenie terroru stalinowskiego. Trzeba było bardzo pilnować się, aby nie “podpaść”, zwłaszcza politycznie. Pewnego razu spóźniłem się na wykład z marksizmu o kilka minut i już mój przypadek był rozpatrywany na zebraniu ZMP. Dostałem upomnienie. Wielu kolegów miało poważne przykrości z błahych powodów. Jeden z nas, wybitny dzisiaj specjalista w zakresie tworzenia oprogramowania komputerowego, zatrudniony w czołowej firmie komputerowej w USA, nie dostał się na studia magisterskie na wniosek studium wojskowego za to, że przyłapano go na grze w bridge’a w czasie zajęć na strzelnicy.

Najgorsze było wtedy to, że wielu kolegów i koleżanek ogłupiono całkowicie i oni naprawdę wierzyli w komunizm i zwalczali tak zwanych reakcjonistów z całą energią i przekonaniem. Czasem głupi przypadek, jakieś niewinne powiedzenie czy żart mogły być przyczyną poważnych kłopotów, a nieraz i wyrzucenia ze studiów. Wielu naszych kolegów i koleżanek ukrywało swoje pochodzenie lub to, że ojciec był np. oficerem i przebywał na Zachodzie, lub że zginął w Katyniu. Tego typu informacje natychmiast dyskredytowały najzdolniejszego nawet studenta i bywały przyczyną usunięcia go ze studiów.

Tylko profesor Fryze, wiedząc, że jest specjalistą, z którym także komuniści musieli się liczyć, pozwalał sobie na kpiny publicznie. Kiedyś w czasie wykładu demonstrował próbnik do sprawdzania napięcia w obwodzie elektrycznym. Była to wówczas zwykła żarówka w oprawce z dwoma przewodami zakończonymi izolowanymi “banankami”. Ale również pokazał studentom próbnik miniaturowy z neonówką w postaci ołówka, mówiąc głośnym szeptem do stukilkudziesięciu słuchaczy: “Ale, proszę Państwa, to jest wynalazek amerykański”. Wówczas wszystko, co amerykańskie, było podejrzane, symbolem “zgnilizny amerykańskiej” była coca-cola i guma do żucia. Pamiętam, że już po śmierci Stalina zespół muzyczny politechniki na jednej z zabaw pozwolił sobie zagrać utwór “Bajo bongo”. Przez pół roku po tym zdarzeniu toczyła się jak najpoważniejsza dyskusja na łamach pisma studenckiego “Trybuny Politechniki”, jaki zgubny wpływ na morale studenta ma granie takich utworów. To, co piszę, trzeba było przeżyć. Dzisiejszej młodzieży trudno zrozumieć te siermiężne czasy okresu zniewolonych umysłów.

Na jednym z poligonów wojskowych, bodajże po trzecim roku studiów, “wmeldowałem” się do tzw. kompanii artystycznej. Wykorzystałem okazję, że tworzono chór i zespół recytatorski składający się ze studentów, którzy byli członkami tych zespołów na politechnice. W kompanii artystycznej życie na poligonie było łatwiejsze. Często w czasie, w którym inni pełnili na przykład służbę w kuchni (obieranie ziemniaków, mycie naczyń), my, “artyści”, mieliśmy próby. W niedzielę “wojsko” jechało do PGR-u na wykopki, a “artyści” rano mieli próbę, a po południu dawali występ w pegeerze, już po zakończeniu dniówki roboczej.

Do Zespołu Recytatorskiego Politechniki zostałem wytypowany “na siłę” przed akademią 1-majową. Recytowaliśmy wtedy wiersz Broniewskiego pt. “Rewolucja”. Tutaj, w wojsku, okazał się “jak znalazł”. Już nie trzeba się było uczyć, a można było blefować, że próby są niezbędne. Na próbach głównie spaliśmy w lesie. Pamiętam ogniste strofy wiersza: “Wiek dziewiętnasty gasł jak gaśnie gazowa latarnia na ulicach fabrycznych osad. Wiek maszyn parowych i haseł, wiek, w którym proletariat ziemię poruszył z posad”. Indywidualnie recytowałem: “Rewolucja, parowóz dziejów“, a reszta zespołu dopowiadała “Chwała jej maszynistom”. Równocześnie wiedziałem, że Broniewski podobnie jak mój kolega z podstawówki Tadek, o którym już pisałem, przeszedł Syberię i wiedział, jak się “ustawić” do życia w systemie komunistycznym w kraju, do którego świadomie powrócił po wojnie z Anglii. Znałem przecież przemycony przez znajomych ojca z Anglii wiersz Broniewskiego napisany na maszynie (kopia w całości jest w moim posiadaniu) w czasie jego pobytu w Londynie, z którego wynikało, że : “Hej na Uchwie, na Soświe rośnie sosna przy sośnie, a my rozprawialiśmy się z borem, toporem, nie dla Polski, dla Rosji...”


Wiersz Broniewskiego

Tak wspominał Broniewski: “Dziś w londyńskiej kantynie przy dziewczynie i winie”. Słynna w tych czasach była twórczość socrealistyczna. Wszystko musiało być “po linii i na bazie”, jak przykazał towarzysz Zenon Nowak na którymś „plenumie”. Nasz kolega na wspomnianym poligonie wojskowym pisał słowa i muzykę do swoich piosenek, które wykonywał sam z akompaniamentem gitary. Śpiewał i grał na gitarze równocześnie - był ówczesnym trubadurem. Kochały się w nim pegeerowskie dziewczęta. Przytoczę fragment słów jednego z tych “wspaniałych” utworów:

“Zakochałem się, to fakt, i to w tobie na budowie, gdym ostatnią cegłę kładł. Wtedy ty podałaś mi cegły nowe na budowę” - dalej nie pamiętam. Ale i w tych ciężkich czasach mieliśmy chwile relaksu.

Jeden ze studentów na owym poligonie wojskowym, niezwykły dowcipniś, wykorzystał sytuację, że w czasie służby wartowniczej przydzielono mu przez pomyłkę płaszcz kaprala. Wyszedł nad ranem na “trasę”, tzn. drogę, którą biegali szeregowcy do latryny. Zgodnie z przysłowiem obowiązującym na poligonie “kto rano wstaje, ten leje jak z cebra”, ruch na “trasie” był wielki. Nasz dowcipniś, ubrany w płaszcz kaprala, upatrzył sobie pierwszego sekretarza ZMP politechniki i zaczepił go słowami: “A co to, szeregowy nie wie, że trzeba oddawać honory starszym?” Przestraszony i rozespany sekretarz został przykładowo pogoniony i kilkakrotnie “przeczołgany”. Oczywiście, jako wielki dygnitarz na politechnice nie znał naszego dowcipnisia. Ale my mieliśmy ubaw co niemiara.

Ten sam kolega kiedyś na rannym apelu zjawił się bez furażerki. Okazało się, że zgubił gdzieś swoją, ale miał zastępczą, której nie mógł użyć, bo były na niej aż trzy gwiazdki. Zorientował się tuż przed apelem, że jest to furażerka jakiegoś porucznika - jeszcze do tego spełznięta i nie można było zdjąć tych nieszczęsnych gwiazdek. Trzeba było ją ukryć. A zdobył ją tak: wieczorem poszedł do latryny, gdzie żołnierze, kucając z pasami wojskowymi na szyjach, załatwiali swoje potrzeby. Bezczelnie zdjął z głowy pierwszego z brzegu tę furażerkę i korzystając z ciemności i z sytuacji, że żołnierz ze spuszczonymi spodniami porusza się wolniej od żołnierza w pełni ubranego, spokojnie odszedł, nie zważając na przekleństwa poszkodowanego. Dopiero nazajutrz rano stwierdził, że ograbił oficera.

Studia traktowaliśmy jednak na ogół bardzo serio, egzaminy zdawaliśmy w większości w pierwszych terminach, a w naszej grupie automatyki wyniki wszyscy mieli rewelacyjne. Do niewielu wówczas rozrywek można było zaliczyć chodzenie do świeżo otwartej w 1951 roku operetki lub wyjazdy do opery w Bytomiu. Na “Krainie uśmiechu” byłem aż siedem razy. Ze względu na skromne fundusze stosowaliśmy specjalną technikę kupowania biletów. W ostatniej chwili przed spektaklem pytaliśmy w kasie, jakie są jeszcze wolne miejsca w pierwszych rzędach, po czym kupowaliśmy najtańsze miejsca na “jaskółce”. Wchodziliśmy natomiast pewnie i zajmowaliśmy nie wykupione miejsca w pierwszych rzędach. Była to metoda stuprocentowa. Do kina praktycznie nie chodziliśmy, bo filmy socjalistyczne z tak zwanym bohaterem pozytywnym i czarnym charakterem były absolutnie niestrawne i nie można było wysiedzieć do końca filmu. Do wielkich rzadkości należały filmy z klasyki światowej.

Czuliśmy wszyscy przesyt propagandy, która płynęła do nas wszelkimi wtedy dostępnymi mediami. Całe szczęście, że jeszcze wówczas nie było telewizji. Z wielkim oporem uczyliśmy się także języka rosyjskiego. Lektorat z rosyjskiego był przedmiotem obowiązkowym na studiach. Zarówno ja, jak i wielu moich kolegów, nie uczyliśmy się języka rosyjskiego w liceum, ponieważ był do wyboru rosyjski lub łacina. Wszyscy, którzy nie znali podstaw rosyjskiego , nie znali cyrylicy, a byli zmuszeni do lektoratu, musieli dobrze “główkować”, aby ten przedmiot zaliczyć.

Mój przyjaciel Bolek należał do tych, którzy jeszcze po trzecim roku nie znali dobrze rosyjskiego alfabetu. Wezwany do tablicy przez lektorkę, pisał coś pod dyktando. Było do napisania słowo “szyszki”. Bolkowi pomyliła się litera “III” (sz) z “II” (c). I napisał zamiast “szyszki” - “cycki”. Oczywiście, sala buchnęła śmiechem, a lektorka uznała to za niewybredny dowcip i postawiła Bolkowi dwóję. Musiał, biedak, zgłosić się do poprawki, na której okazało się, że oboje mówią doskonale po francusku. Po wyjaśnieniu sprawy, że to nie był złośliwy dowcip, ale tylko nieznajomość alfabetu, lektorka z czystym sumieniem wpisała Bolkowi stopień bardzo dobry z rosyjskiego. Trzeba przyznać, że mimo dużego niebezpieczeństwa, czyhającego na każdym kroku, solidarność w narodzie istniała.

Studia skończyłem w wieku dwudziestu dwóch lat. Pracę magisterską broniłem w czerwcu 1956, w dniu wybuchu zamieszek w Poznaniu. Wieczorem na wspólną imprezę z tej okazji przybył kolega z Poznania z tymi ukrywanymi oficjalnie nowinami. Przekazał nam wiadomość o buncie robotniczym bardzo poważny. Z jednej strony cieszyliśmy się, że coś się wreszcie zaczyna dziać, lecz obawialiśmy się rewolucji i rozlewu krwi. W tym czasie w popularnym tygodniku satyrycznym “Szpilki” na okładce pokazano wielką ucztę. Przy stole siedział Cyrankiewicz, a przed nim stała butelka wódki z napisem “Poznańska gorzka”. Były to pierwsze objawy minimalnej tolerancji. Nam jednak wydawało się, że idzie wielka demokratyczna przemiana. Pewne objawy przemian można było już zauważyć w tygodniku “Po prostu”, później szybko zlikwidowanym.

Po ukończeniu studiów przeprowadziłem wielką batalię, aby dostać tzw. “nakaz pracy” do Bielska-Białej. Nie chciałem bowiem poniewierać się po Polsce. Byłem jedynakiem, mocno uczuciowo związanym z rodzicami. Chciałem mieszkać razem z nimi i chociaż w małym stopniu poprzez opiekę nad starzejącymi się ludźmi, spłacić dług należący się im za wychowanie i wykształcenie mnie.

Muszę przyznać, iż mimo że moje dzieciństwo minęło w wyjątkowo burzliwych i trudnych czasach, to dzięki rodzicom miałem, biorąc rzecz uczuciowo, dom rodzinny w pełnym tego słowa znaczeniu. Rodzice żyli zgodnie, atmosfera w domu była doskonała. Ojciec był zawsze dla mnie, dzięki swej dogłębnej i rozległej wiedzy humanistycznej, wielkim i niedoścignionym autorytetem. Matka swoim dobrym charakterem stwarzała nam obu to wyczuwalne na każdym kroku ciepło rodzinne.

CDN

Link do poprzedniego odcinka