Fot. Z. Slifierz | Tempo, z jakim odchodzą instytucje polonijne ze społecznej służby, niestety narasta.
Domy Polskie zmieniają właścicieli, polskich audycji w społecznych radiostacjach nie ma kto robić, coraz więcej pustych ławek na nabożeństwach, nasz Tygodnik Polski musiał przemienić się w dwutygodnik, bo spada liczba czytelników, a wraz z nią fundusze. Rodaków ze sporej fali emigracyjnej lat 80. w klubach seniorów jak na lekarstwo. Właśnie wchodzą w wiek emerytalny i winni zastąpić tych, którzy zakładali je także z myślą o przyszłości. Działająca prawie 7 dekad, bardzo zasłużona instytucja, Stowarzyszenie Polskich Profesjonalistów w Australii, istnieje w kształcie szczątkowym.Przede wszystkim odchodzą ludzie. Starsi w sposób naturalny (cokolwiek tu mielibyśmy na myśli: śmierć, zmęczenie), młodsi odnosząc sukces na drodze do asymilacji. Archaiczny sposób funkcjonowania instytucji polonijnych bardzo szybko zniechęca potencjalnych społeczników.
Melbourne radzi sobie jeszcze najlepiej. Listopadowe festiwale wzbudzają ogromne zainteresowanie, a Pol-Art pięć lat temu był chyba największym przedsięwzięciem tego typu. Cóż jednak z tego, że bawiliśmy się wybornie, skoro nie osiągnął on celu najważniejszego – nie przyciągnął młodych ludzi i nie stworzył z nich grupy, która by w najbliższym czasie przejęła dorobek poprzednich pokoleń. A artyści, jak się zebrali razem na czas PolArtu, tak zaraz po nim rozproszyli się – i znów cisza. Nietrudno zauważyć, że ich zainteresowaniem cieszy się głównie rynek polski. Zasłużyli sobie więc na naszą wdzięczność jedynie za uprzejmość wzięcia udziału. Dobre i to.
Teatry amatorskie w naszym mieście mają się wyjątkowo dobrze, ale to tylko dzięki paru wytrwałym zapaleńcom, którym należą się za to najpiękniejsze medale.
Nie poszerzam swoich rozważań na bogatą historię Polonii Australijskiej, brak mi bowiem odpowiedniej wiedzy. Na szczęście mamy tu historyków i kronikarzy, którzy robią to w sposób profesjonalny i wyśmienity – ale najczęściej społecznie, raczej z poczucia obowiązku. Wspierajmy więc ich, jak tylko możemy.
Polacy, którzy przybyli kiedykolwiek do Australii albo do Ameryki, nigdy nie zamierzali budować w nowym miejscu trwałego “państwa w państwie” ani polskiego “getta”, a celem ich pracy dla wspólnego dobra było przede wszystkim jak najszybsze zagospodarowanie się i asymilacja. Sytuację, kiedy ktoś nauczył się już języka, wszedł w zawód, awansował i w efekcie opuszczał środowisko polonijne, oceniano najwyżej.
Podobnie się dzieje teraz, kiedy to coraz lepiej sobie radzimy bez struktur organizacyjnych. Organizacje polonijne wykonały kawał dobrej roboty.
Ale jeżeli jest już czas na odtrąbienie, to na pewno nie życia towarzyskiego wśród Polaków zamieszkałych ostatnio w Australii, bo ono aż buzuje: pomoc, spotkania, pikniki, wymiana doświadczeń, pomocy, informacji, zdjęć, filmów. Wystarczy zaglądnąć do Facebooka. Może właśnie dlatego, że zbędna jest tam jakakolwiek administracja i hierarchia w osobach prezesów, sekretarzy czy skarbników, a także bardzo łatwo jest zawierać nowe znajomości, unikając przy tym osobników nawiedzonych różnymi ideami czy misjami. Ludzie nie czują się zagubieni, przechodzą na związki oraz układy nieformalne.
Fot. Z. Slifierz |
My “starzy” nawet tego nie zauważamy. Nosząc dumnie piękną i bogatą zbroję wykutą z materii polskiej tradycji, kultury oraz patriotyzmu, ciągle wierzymy w powagę naszej roli. Realiści zaś, porzuciwszy sentymenty, mieszkają pół roku w nowej ojczyźnie, a drugie pół roku w Polsce, no bo przecież nie w “Starej Ojczyźnie”. Jej już nie ma od dawna.
Termin emigracja używany jest coraz rzadziej. Zmieniło się samo zjawisko; ludzie z Europy już nie emigrują, po prostu mieszkają i pracują tam, gdzie chcą.
Jedynym celem niniejszego felietonu jest wprowadzenie nuty pozytywnej, głównie z myślą o tych, którzy na ten ważny proces kończenia się pewnego etapu będą reagować smutkiem albo, nie daj Boże, odbierać przesadnie jako katastrofę.
Henryk Jurewicz
|