To jego historią inspirowali się twórcy "Bożego Ciała". Patryk Błędowski: powiedziałem "dość", kiedy miałem udzielić ślubu. - Jeżeli Kościół twierdzi, że msze święte odprawiane przeze mnie są nieważne, to ja zadaję pytanie: czy msze odprawiane przez księdza, który molestuje dzieci, są ważne? Bo na pewno są niegodziwe - mówi w wywiadzie dla Onetu Patryk Błędowski. To m.in. jego historia zainspirowała twórców filmu "Boże Ciało", który 9 lutego powalczy o Oscara.
Patryk Błędowski w 2011 roku przez kilka miesięcy udawał księdza, koncelebrując msze święte, spowiadając parafian i wygłaszając kazania. W 2014 roku tę historię opisał w "Dużym Formacie", dodatku "Gazety Wyborczej", a potem także w książce "Kazanie na dole" Mateusz Pacewicz, scenarzysta filmu "Boże Ciało". To m.in. ta historia zainspirowała Jana Komasę do nakręcenia filmu.Jak wspomina Patryk Błędowski w rozmowie z Onetem, do parafii w Budziskach na Mazowszu przyjechał w sutannie, by sprawdzić, czy nadaje się na kapłana.
- Niczego się nie obawiałem, bo mówiłem tylko o Bogu. I jak dziś na to patrzę, nie mam sobie zbyt wiele do zarzucenia. Myślę, że wielu ludziom pomogłem i zjednoczyłem lokalną społeczność - podkreśla. Piotr Halicki/Onet: Jakie było pierwsze pana uczucie, gdy dowiedział się pan, że film inspirowany m.in. pana historią jest nominowany do Oscara?
Patryk Błędowski: Byłem w szoku. Nie wierzyłem, że to się stanie. Ale teraz tak szybko się to wszytko kręci, że wcale bym się nie zdziwił, gdyby ten Oscar się pojawił.
Ile jest prawdziwego pana w Danielu, głównym bohaterze filmu?
To, co dzieje się przy ołtarzu, to wszystko jestem ja. Dyskoteki, granie w piłkę - to też jestem ja, bo ja organizowałem dla młodych ludzi takie zabawy. Natomiast w poprawczaku nigdy nie byłem, więc to już fabuła.
Zawsze pan chciał być księdzem? Zaczął się pan żarliwie modlić jak zachorowała pana mama?
Tak, miałem wtedy może z 12 lat. Mama bardzo ciężko pracowała, by utrzymać nas, pięciu synów. Nie miała chwili dla siebie. W wychowywaniu nas pomagała babcia i dziadek. Mnie, jako najmłodszemu, mama poświęcała dużo uwagi, dlatego byłem z nią bardzo związany. Kiedy zachorowała na nowotwór, nie mogłem się z tym pogodzić. Gdy okazało się, że jej stan jest bardzo ciężki, nie wiedziałem, co mam zrobić. Wtedy siostry z hospicjum, w którym przebywała, powiedziały mi, żebym poszedł się za nią pomodlić.
Chciał pan jej w ten sposób ulżyć w cierpieniu?
Myślę, że tak. I zacząłem się modlić. To był rodzaj prośby o jej zdrowie. Byłem wtedy bardzo zbłąkany, ale poszedłem do kościoła. Na swojej drodze spotkałem księdza Przemka, który, mimo że byłem wtedy niezłym urwisem, pokazał mi, że jestem kochany przez Boga. Ja wtedy mówiłem, że w takim razie niech pan Bóg zostawi mamę i mi jej nie zabiera. "Pan zawsze będzie przy tobie, tak samo, jak twoja mama" - stwierdził ksiądz Przemek, namawiając, żebym zaczął chodzić do kościoła.
Mówił: "nie musisz słuchać tego, co mówi ksiądz, ale zacznij rozmawiać z Bogiem sam na sam". Nie wiedziałem, jak to się robi. Szukałem więc. Wie pan, gdzie znalazłem sposób na rozmowę z Bogiem? Na cmentarzu. Już po tym, jak mama zmarła, codziennie byłem na jej grobie. Odeszła w 2006 roku. Kiedyś mam dostała ataku przy nas. Z bólu zagryzała wargi, aż do krwi. Zapytałem, czy ją boli. Potwierdziła, choć nigdy wcześniej się przy nas nie skarżyła. To był pierwszy raz. I powiedziała: "tak, boli, ale niech to cierpienie nie idzie ma marne, chcę, żebyście byli zawsze bliżej Boga". Nie wszyscy moi bracia poszli tą drogą, ale ja już wtedy myślałem, by zostać księdzem. Nauczyłem się rozmawiać z Bogiem na cmentarzu, często bywałem w kościele, śpiewałem w chórze, byłem też organistą. Poznawałem wszystko od środka. Choć różnie się mówiło o księżach, ja zawsze wierzyłem, że są też księża fajni, tacy z powołania i chciałem sprawdzić, jak ja bym się odnalazł w tej roli.
A nie mógł pan pójść normalną drogą, zaczynając od seminarium?
No właśnie, za szybko wszystko chciałem. Nie mogłem czekać.
I trafił pan ubrany w sutannę do parafii w Budziskach na Mazowszu. Jak do tego doszło?
Przejeżdżałem tamtędy samochodem i zobaczyłem parafię - duży kościół, piękny, nieogrodzony. Coś mnie zaczęło pchać do niego. Nie wiem, czy to było złe, czy dobre, to niech pan Bóg osądzi. I w wakacje pojechałem tam w sutannie.
Skąd pan miał sutannę?
Kupiłem sobie w Warszawie.
Wcześniej też jej pan już używał?
Tak. W domu. Zamykałem się w pokoju i odprawiałem msze. Taki sobie obrałem scenariusz modlitwy - tak to można ująć. Pewnie niejeden młody chłopak, który chciał być księdzem, też tak robił. Nawet sam papież się do tego przyznał. Więc przyjechałem tam w tej sutannie po to, żeby sprawdzić, jak to jest być księdzem. Tak trochę na próbę, ale broń Boże nie chciałem nikogo skrzywdzić.
Co pan powiedział proboszczowi tej parafii?
Powiedziałem, że mam 26 lat, że jestem księdzem po wyświęceniach. Że jestem na urlopie i mieszkam w okolicy. Zapytałem, czy mógłbym jakoś pomóc i koncelebrować msze. Owszem, skłamałem, ale bez złych zamiarów. Wtedy wydawało mi się nawet, że w słusznym celu. Nie znałem wcześniej proboszcza, ale ksiądz Marek był człowiekiem o wielkiej, głębokiej wierze i charyzmie.
Uwierzył panu od razu?
Tak. Najwidoczniej potrzebował kogoś takiego, jak ja. Był schorowany, a w parafii nie było wikarego. Więc tak naprawdę to nawet ucieszył się z mojej wizyty. Złego słowa o nim nie dam powiedzieć, to był wspaniały człowiek, pełen pokory. Może więc to właśnie pan Bóg mnie tam skierował, nie wiem.
Od razu przyjął pana na plebanię?
Na początku nie mieszkałem na plebanii. Codziennie dojeżdżałem. Dopiero po czterech tygodniach ksiądz proboszcz mi to zaproponował.
Co pan na początku robił w parafii?
Koncelebra, spowiedź. A potem, kiedy ksiądz wyjeżdżał, np. na spotkania Radia Maryja w Częstochowie albo na urlop, ja sam odprawiałem msze. Zacząłem wygłaszać też kazania. I tak poszło. Ksiądz Marek mówił mi potem, że on siedzi w konfesjonale 10 minut, a ja półtorej godziny - tylu mam chętnych do spowiedzi. Pełniłem rolę księdza z prawdziwym uczuciem.
Czyli rozumiem, że spowiedź nie polegała tylko na wyklepaniu grzechów, a potem trzech "zdrowasiek" w ramach pokuty? O szczegóły nie pytam, bo przecież jest tajemnica spowiedzi.
Cieszę się, że pan o tym wspomniał, bo ja nigdy nikomu nie zdradziłem, co ludzie mówili, kto z czego się spowiadał. I nigdy, do końca mego życia, nikt się o tym nie dowie. Nigdy nie zdradzę tajemnicy spowiedzi. Szanuję prawa ustanowione przez Kościół, który też może być pewien, że zachowam tajemnicę do końca. A jeżeli Kościół twierdzi, że msze święte odprawiane przeze mnie są nieważne, to ja zadaję pytanie: czy msze odprawiane przez księdza, który molestuje dzieci, są ważne? Bo na pewno niegodziwe.
Jednak nie był pan księdzem, więc czy nie było panu przynajmniej głupio, kiedy ludzie w pełni zaufania wyjawiali panu swoje grzechy i mówili o swoich najintymniejszych sprawach?
Nie, ja po prostu wcielałem się całkowicie w rolę księdza. Zachowywałem się i myślałem, jak ksiądz.
Coś jak aktor wcielający się w rolę?
Nie, ja nie grałem. Ja wchodziłem w swój własny świat. A następnie wszystko wychodziło ze mnie, z wnętrza. Niczego się nie obawiałem, bo mówiłem tylko o Bogu. I jak dziś na to patrzę, nie mam sobie zbyt wiele do zarzucenia. Myślę, że wielu ludziom pomogłem i zjednoczyłem lokalną społeczność.
Parafianie z Budzisk mówili później m.in, że wygłaszał pan płomienne kazania, które trwały nawet godzinę, ale nigdy nie czytał ich pan z kartki, tylko wszystko z głowy. Skąd pan czerpał wenę?
Nie potrafię tego teraz logicznie wytłumaczyć, ale wszystko brało się z mego wnętrza. Czytałem ewangelię przy ołtarzu i już wiedziałem, co mam powiedzieć. Mówiłem w duchu: "panie Boże pomóż mi, daj mi odwagę i siłę, bym mógł prowadzić ludzi do Ciebie". I nigdy nie patrzyłem przy tym w bok, nie spuszczałem wzroku, tylko z uśmiechem do ludzi. "Pamiętaj, siostro i bracie, że Bóg was kocha" - tak mówiłem przykładowo. I co ważne, przyciągałem młodzież, często także tę zbuntowaną, zapraszając ich bliżej ołtarza.
Jaki był odzew parafian?
Przychodziło coraz więcej ludzi do kościoła. Po mszy niektórzy podchodzili do mnie i mówili, że piękne kazanie, że mam coś w sobie. Od młodych słyszałem często "jest ksiądz ok, bo po naszemu gada". Pokazywałem im miłosierdzie w Kościele, że mogą przyjść kiedy chcą i nikt ich nie zmusza. A po mszy szliśmy grać w piłkę czy ping ponga albo organizowałem dyskotekę w remizie strażackiej.
A do starszych osób jak się panu udało dotrzeć? Tacy ludzie są jednak bardziej konserwatywni.
Czasami rzeczywiście nie rozumieli moich pomysłów. Fakt, miałem niekonwencjonalne metody, bo na przykład przyprowadziłem do kościoła krowę, mówiąc, że zwierzę także jest dzieckiem bożym i jeżeli będą postępować po chrześcijańsku, trafią wraz z nią do nieba. Po takim i innych pomysłach słyszałem komentarze typu "ot, młody, szalony ksiądz". Ale też potrafiłem zatrzymać się i porozmawiać z każdym człowiekiem, wysłuchać go, coś poradzić. Tak zjednywałem do siebie parafian. Choć pewnie nie wszystkich. Niektórym nie podobał się mój styl bycia. Słyszałem później, że ludzie byli oburzeni m.in. tym, że "kręciłem bączki" samochodem. Ale nikt mi nie powiedział w oczy, że coś mu nie pasuje.
Pojechał pan do Budzisk, by sprawdzić, czy nadaje się na księdza. I co, nadawał się pan? Poczuł pan powołanie?
Tak, poczułem taką pewność. Jednocześnie wiedziałem, że już za późno na pójście tradycyjną drogą. Jestem dziś jednak pewien jednego - ja wniosłem tam pana Boga. Wiem, że źle zrobiłem, że bez święceń, ale czasu już nie cofnę. Po prostu bardzo chciałem być tym księdzem.
Czy pan chciał się też z tego utrzymywać? Czy pieniądze miały przy tym znaczenie? Niektórzy, słysząc o tej historii, myślą, że pewnie odsypywał pan sobie z tacy...
Pieniądze nie miały znaczenia. I też wcale ich nie chciałem, starałem się ich nie przyjmować. Tylko ksiądz proboszcz czasem wciskał mi pieniądze za odprawienie mszy świętej - z życzliwości - jak sam mówił. Ale to były niewielkie kwoty, rzędu 50 czy 100 zł. Nigdy nie okradłem kościoła. Nie przyszedłem tam ani dla sławy, ani dla pieniędzy.
Jak to wszystko się wydało? Ktoś pana rozpoznał? Ktoś zawiadomił policję, że w parafii jest fałszywy ksiądz?
Nic z tych rzeczy. Ja sam się przyznałem w liście do księdza Marka. Wszystko mu wyznałem, przepraszając jednocześnie i tłumacząc swoje intencje. To było po około czterech miesiącach. To on zawiadomił policję.
Skąd taka pana decyzja?
Powiedziałem sobie "dość", kiedy miałem udzielić ślubu. Uznałem, że to już będzie przesada. Nie chciałem robić problemów młodej parze, narażać ich na stres, bo przecież ten ślub byłby nieważny. To było pewne przełamanie.
Powiedział pan po tej całej aferze: "byłem takim księdzem, jaki powinien być". Jak pan to rozumie? Tak sobie wyobrażał pan "prawdziwego" księdza?
Tak. Takiego z powołania. Przybliżającego, a nie odpychającego od Kościoła. Nie mogę na ten temat zbyt wiele mówić, bo księża są na mnie bardzo źli.
Ale co się panu nie podobało w księżach, skoro ich pan krytykował?
Tak mówiąc najogólniej - niech najpierw zajmą się sobą, a dopiero potem idą do kościoła.
Rozmawiał pan później ze "swoimi" parafianami z Budzisk? Wrócił tam pan tam po całej aferze, kiedy wszystko wyszło na jaw? Co by pan im dziś powiedział? Bo mają prawo czuć się oszukani.
Nie, nigdy potem z nimi nie rozmawiałem. Przejeżdżałem parę razy przez Budziska, ale nigdy się nie zatrzymywałem. Bardzo ich przepraszam i proszę o wybaczenie. Ale powtarzam - chciałem pokazać wszystkim, że można być bliżej Boga. Bez święceń również. Wiem, że źle zrobiłem, ale nikogo nie chciałem skrzywdzić. Pokazałem im, jak można kochać Boga i drugiego człowieka. Myślę, że część z nich ma mi za złe, ale część mi w duchu dziękuje. Myślę też, że część nawróciłem i dzięki mnie uwierzyli w Boga. Czy to jest złe? Nie wydaje mi się.
Jak to się zakończyło? Jaką karę pan dostał? Bo już krążą mity na ten temat - że skazano pana na grzywnę, ale nie chciał zapłacić, więc poszedł pan do więzienia.
Nie, nie siedziałem w więzieniu. Zostałem skazany za noszenie sutanny bez święceń, na grzywnę w wysokości 700 czy 900 zł, już nie pamiętam dokładnie. Zapłaciłem to na poczcie, od razu po wyroku. Wcześniej były jeszcze zarzuty przywłaszczenia pieniędzy, bo niektórzy parafianie byli wściekli, kiedy sprawa wyszła na jaw. Po jakimś czasie jednak wycofali jednak swoje oskarżenia. Więc i zarzuty też wycofano.
Jak dziś wygląda pana życie?
Nadal się modlę, choć już nie odprawiam mszy. Bywam w kościele. Mam żonę i trójkę dzieci, pan Bóg dał mi wspaniałą rodzinę. Żona nie jest aż tak bardzo związana z Kościołem, choć również jest wierząca. Często zadaje mi pytanie: skąd ty masz to w sobie, że potrafisz przez dwie godziny modlić się w ciszy?
Co pan odpowiada?
Że rozmawiam z Bogiem. Oczywiście znam wszystkie formuły kościelne, modlitwy, ale ja potrzebuję być jeszcze bliżej Niego, by dziękować mu za każdy dzień. Bo to On nas prowadzi przez życie.
Czym się pan teraz zajmuje zawodowo?
Niestety, nie mogę na ten temat rozmawiać. Obiecałem. Nie chciałbym stracić tej pracy. Zdradzę tylko, że jest ona trochę związana z Kościołem. Poza tym śpiewam, jestem zresztą absolwentem szkoły muzycznej i chciałbym w przyszłości jakoś jeszcze pójść w tym kierunku, choć mam już 27 lat. Mam przekonanie, że nadaję się do tego. Na razie mi się nie powiodło, ale kto wie. Chciałbym też, skoro powstał film fabularny, by ktoś nakręcił film dokumentalny o mojej historii, w którym mógłbym opowiedzieć o jej sensie.
Dziękuję za rozmowę.
Kultura.Onet |