Kategorie:
Nowiny
Ze Świata
Z Polski
Z Australii
Polonijne
Nauka
Religia
Wyszukiwarka 

Szukanie Rozszerzone
Konkurs Strzeleckiego:

Archiwum:

Reklama:

 
11 lutego 2020
Sydnejski potop, czyli nie znasz dnia, ni godziny
Ernestyna Skurjat-Kozek. Foto Andrzej Kozek

Niedziela, 9 lutego 2020. Ciemno za oknem. Nadal leje. Leje i wieje od kilku dni. W ciągu tych kilku chłodnych dni zatarła się już pamięć 2 miesięcy upałów i katastrofalnych pożarów buszu. Nie mamy siły wstawać. Czy musimy jechać kawał drogi do kościoła w Marayong? A może jeszcze pospać i pójść na mszę wieczorem w lokalnym kościółku? - Przecież mamy zamówioną mszę za mojego brata i bratową!- Mają pięćdziesięciolecie małżeństwa - dostali gratulacje od Prezydenta i Pierwszej Damy - przypomina sobie mój mąż i wyskakuje z łóżka. A ja posłusznie za nim. Zwykle jedziemy na głodno, ale wyjątkowo dzisiaj zachciało mi się kromki chleba ze smalcem i kiszonym ogórkiem. Wychodzimy. Jak zwykle w chłodny dzień musimy szarpać się z elektrycznymi drzwiami do garażu, trzeba je na siłę otwierać. Wyjeżdżamy na świat, którego prawie nie widać spod strug deszczu. Z leśnej skarpy walą na drogę spienione strumienie. Byle wydostać się na autostradę! Dojeżdżamy do Marayong, pod kościołem widać ludzi z powywracanymi parasolami. Straszna wichura!

W kościele miła, beztroska atmosfera, dzisiaj msza dla dzieci – w pierwszych rzędach siedzą harcerze i uczniowie szkół sobotnich. Dziatwa podniecona, bo będzie święcenie tornistrów.W czasie mszy kilka zabawnych momentów, najpierw w czasie kazania księdza Artura dialogującego z maluchami, potem w czasie Modlitwy Wiernych, kiedy padają propozycje, za kogo i dlaczego mamy się dzisiaj modlić. Po mszy ksiądz zaprasza na kawę i pączki w świeżo odrestaurowanej sali parafialnej. Zwykle omijam pączki, ale dzisiaj wyjątkowo postanawiamy się dosłodzić, jakby przeczuwając, że reszta dnia może być gorzka. Jak zwykle co niedzielę kawę popijają bracia Jurek i Zbyszek; raz w tygodniu muszą sie nagadać. Jurek jest naszym najblizszym sąsiadem, mieszka w naszej „wiosce”. Jest i druhna Marysia. Pytamy – To gdzie ostatnio mieszkasz? A ona ze śmiechem:- I tu i tam... „Tu” to znaczy niedaleko nas, w sąsiedniej dzielnicy, a „tam” to znaczy w Nowra, bo tam pracuje jej mąż, wybitny specjalista..Ciekawe, jak to jest, jak się ma dwa domy?


Nasze pierwsze foto z komórki. Samochód osobowy wycofał sie pod nadzorem jakiegoś funkcjonariusza, zapewne z elektrowni


Tak jak podejrzewałam, w mroku widać było wywalone drzewo

Po kawiarnianych ploteczkach ruszamy dalej – tradycyjnie robimy zakupy w polskim sklepie: pyszne wędzone makrele, duże słoje z kwaszonymi ogórkami, salceson czosnkowy, kiełbaska myśliwska.No i jeszcze sernik z rodzynkami. Aha i barszcz czerwony w kartonie. Ot i zbiera się kilka siatek.Tym razem nie wychodzę z samochodu, bo leje niemożebnie. Proszę męża, aby zrobił małe zakupy: jedna ręka na siatkę, druga na parasol. Wraca, niestety, cały mokry. Za chwilę będzie kichał. Przykrywam mu kolana moją ciepłą peleryną. W drogę powrotną wybieramy zawsze drogi lokalne, bo już się nie spieszymy...no i taniej. Co to za widok! Zwalone gałęzie, fruwające liście. Wycieraczki na najwyższych obrotach. Pod górkę jedzie się jako tako. Natomiast z górki wpadamy w "jeziora". Samochody oblewają się, a raczej oślepiają nawzajem gigantycznymi fontannami.Toż to kierownicę z rąk może wyrwać! - Czy my jeszcze jedziemy, czy już płyniemy? -żartuje Andrzej, a mnie to bawi, bo jeszcze nie mam pojęcia, że całe miasto pod wodą.


Za dnia widać lepiej i wyraźniej


Obok wyrwanego drzewa widać dwa następne, które wywalą się lada moment...

Tu i ówdzie widać połamane konary, a nawet całe drzewa ułożone wzdłuż chodnika, niektóre już popiłowane, inne jeszcze nie. Najwięcej tych zniszczeń jest w rejonie Koala Parku. Zastanawiam się na głos, czy te ostatnie ulewy uzupełniły poziom wody w tak ważnej dla sydnejskiej metropolii tamie Warragamba. Mąż sceptycznie: - Chyba nie, na to by potrzeba pół roku.

Już za chwilę będziemy w domku.Z wielkiej magistrali skręcamy w prawo w naszą lokalną drogę przez lasek (National Park!) obok stadionu. Nadal leje i duje. I oto co widzimy? Odcięło nam drogę do domu! Jakaś ciężarówka z migającym kogutem blokuje trasę i rozpina taśmę w poprzek drogi. Tuż za taśmą osobowy samochód na światłach, wplątany w kable i druty zwalonego słupa. Obok słupa zwalone drzewo. Proszę męża, aby zrobił zdjęcie. Niestety, aparat siedzi w bagażniku, kto by miał ochotę się wychylać, więc komórka idzie w ruch. W tej ulewie jest dziwnie ciemno, ale wydaje mi się, że dalej za zwalonym słupem widzę jakiś gruby konar na alfalcie. Jak się potem okaże, zwalonych drzew było tu więcej.

I tak to ostaliśmy się bezdomnymi. Gdzie my będziemy dzisiaj nocować? W hotelu, czy może wprosić się do sąsiadów. Do Marysi? Albo do Grzesia? A może warto się naradzić z Jurkiem, naszym najbliższym sąsiadem? Może już się nagadał z bratem i wraca do domu. Dzwonimy do Jurka. Mówi, że za chwię dobije do nas. Nikt nie śmie nosa wystawić z samochodu, więc gadamy przez telefon. Andrzej proponuje, abysmy pojechali do kina i tam przeczekali kilka godzin. Jurek na to, że musi być blisko dzieci, bo dzieci same w domu.


Do not Cross - Electrical Hazard


W rejonie stadionu ustawia się coraz wiecej samochodów. Niektórzy siedzą, inni biorą parasole i ruszają do domu przez lasek, omijając plątaninę kabli, idąc chodnikiem położonym na wysokiej skarpie. Jurek postanawia czekać, bo za parę godzin Ela będzie wracała z pracy, to obmyślą jakąś strategię. No to my też czekamy. Andrzej słodko zasypia, a ja czytam miesięcznik „Miłujcie się”, bo mam wiele szacunku i podziwu dla redaktora naczelnego, ks. Piotrowskiego, którego poznałam w czasie ostatniej podróży do Polski. Pojawia się jakaś ciężarówka z elektrowni, ale z jakiegoś powodu odjeżdża. Oj, chyba marne szanse na naprawę. Dzwonimy do Jurka...własnie go obudziliśmy! Odmeldowujemy się, jedziemy do kina.

Nienawidzę Hornsby i gąszczu supermarketów. Błądzimy po piętrach parkingu, wreszcie trafiamy w rejon kina. Ale nie ma lekko. Trzeba przejść 200 metrów tym korytarzem, potem windą na jeszcze inne piętro, potem znów 200 m innym korytarzem. Dla zdrowego nic trudnego, ale ja mam kłopoty z kręgosłupem i z kolanem (które czeka na operację) i z kostką (po nieudanej operacji). Noszę takie specjalne ciężkie buty na bujanej podeszwie. Ale ostatnio kostka tak boli, że stękam przy każdym kroku. Nawet nie wiem, na jaki film idziemy, jest mi wszystko jedno, byle usiąść i odpocząć, i się zastanowić, do kogo na nocleg – i w ogóle co dalej.




W przyszłym tygodniu mamy jechac do Tumbarumba, aby na tamtejszym festiwalu promować nasze imprezy z okazji 180 rocznicy nazwania Góry Kościuszki i eksploracji Gippslandu przez Pawła Edmunda Strzeleckiego. Pierwsza impreza pod koniec marca w Omeo, druga w maju w Tubarumba. Po drodze ogłoszony konkurs dla australijskiej młodzieży. A w trakcie załatwiania mosiężna tablica pamiątkowa na cześć ekipy Strzeleckiego, jaka się uformowała na farmie Welaregang nieopodal Tumbarumby. Dużo niepewności, masa znaków zapytania, trzeba tyle spraw wyjasnić. Trzeba koniecznie zabrac się za produkcję ulotek, które muszą być za kilka dni wydrukowane! A tu klops na całej linii! W ogóle nie wiadomo, czy i kiedy dostaniemy się do domu i kiedy odzyskamy prąd, a z nim internet i telefony.

Jakoś bez zainteresowania oglądam film „The Little Women” i z chęcią wychodzę z kina. Moment grozy, bo mi się mąż potknął na zgniłym jabłku, cudem nie poleciał na betonową posadzkę. Idzie na inne piętro szukać samochodu, czekam na niego. Kiedy nadjeżdza, poprawiam sobie pasek u buta i kątem oka widzę, że z podwozia zwisa jakieś żelastwo. Nie wiemy, czy to poważna usterka i czy można jechać. Jedziemy więc ostrożnie i powoli.. Koło stadionu Jurek nadal czeka na Elę. Deszcz jakby ustał. Dzwoni Ela, że zaraz będzie z nami, że pokonamy na piechotę ten kawałek drogi ze zwalonymi drzewami, a w rejonie ronda spotka nas i podwiezie do domu jej syn Bartek.




Kuśtykam powolutku, jakimś cudem kostka mnie nie boli. Oglądam zniszczenia. Wydaje mi się, że rosnący nieopodal ronda wielki eukaliptus wywalił się powodując efekt domino, drzewo pociagnęło słup, a słup pociągnął kolejne drzewo, a ono porwało za sobą kolejny słup.Bartek z pomocą Andrzeja wpycha mnie do dżipa i oto już jadę do swego domu.A dom jest! Cały, nieuszkodzony! Wchodzimy z poczuciem ulgi. Szukam latarek, następnie świeczek, stawiam na stole butelkę dżinu. Będziemy debatować, jak sobie dać radę. Andrzejowa komórka już padła, a ja z mojej zdołam powiadomić moje współpracowniczki w Omeo i Tumbarumbie, że mamy awarię i będziemy bez kontaktu ze światem – Bóg wie, jak długo.

W poniedziałek rano Andrzej goni na piechotę do samochodu, po czym jedzie do mechanika. Jeden warsztat zamknięty, jedzie do drugiego. Mechanik sprawdza, co się stało w podwoziu, reperuje co potrzeba. Dobrze, że nam cała podkrywa nie odpadła w czasie jazdy. Od mechanika leci do sklepu komputerowego po zasilacz (power bank) do komórek, potem próba naładowania zasilacza w trakcie jazdy samochodem. Wyskok na zakupy, w tym gorący kurczak. Zostawia samochód przy stadionie, dalej na piechotę. Spocony, zmęczony wraca do domu. Objedzeni idziemy się zdrzemnąć.


To ten "chuligan" narozrabiał


Odblokowanie trasy

Pod wieczór zapalamy świece i narada: co dalej? Podobno w nocy mają drogę oczyścić. Ale co nam z tego? Nam potrzebny jest internet i telefony. Trzeba nadrobić zmarnowany czas. Ale czy tyle zwalonych słupów uda się w krótkim czasie zastąpić nowymi. Trzeba je chyba najpierw zabetonować, ale jak to robić w deszczu? Napadają mnie pesymistyczne myśli. Andrzej też zmartwiony, bo ma jutro jechać na uniwersytet, koleżanka odchodzi na emeryturę, ale mu się zapomniało, o której godzinie ma być to party. Komórki nie działają, bo power bank nienaładowany. Niestety, wszystkie namiary i kontakty mamy zamrożone w komputerach. W miarę wcześnie idziemy spać, nerwy ukoić.

We wtorek rano budzi nas słoneczko, wielka jasność dookoła...Oj, będzie gorąco, a klimatyzacja nie działa. Około 7,30 rano słyszymy charakterystyczny klekot ciężarówki opróżniającej kosze ze śmieciami. Zrywamy się na równe nogi – wielka radość, wychodzi na to, że droga jest odblokowana! Andrzej kąpie się w resztkach letniej wody i postanawia pojechać na uniwersytet. (Okaże się, że przypadkiem trafił na odpowiednią porę!) Zabiera obie komórki, że może je podładuje w samochodzie. A ja siadam przy kuchennym stole i zaczynam robić notatki z książki Patricka Morgana o eksploracji i zasiedlaniu Gippslandu. Nie lubie pisać ręką, bo mi dokucza artretyzm, ale nie mam wyboru...

Wspomniał kiedyś autor, że ma tam rozdział na temat Strzeleckiego. Jak zdobyć książkę wydaną w 1997 roku? „Może w jakiejś bibliotece” mówi Morgan. Ale szczęście mi dopisało, bo znalazłam ją na e-bayu. Kilka dni czekania, wreszcie sie pojawiła. I rozczarowanie. Bo tam wcale nie ma rozdziału o Strzeleckim, tylko jest kawałek jednego rozdziału poświęconego wspólnie Macmillanowi i Strzeleckiemu. O Strzeleckim Morgan wyraża się z przekąsem, kpi z jego "żądzy sławy" , podważa jego zasługi, jego ekspedycję nazywa wyprawą Macarthura (do której Strzelecki tylko „dołączył”), a w ogóle pod niebiosa wynosi Macmillana. Sprawdzam bibliografię. Nie ma w niej wielkiego dzieła Paszkowskiego, czyli ksiązki o Strzeleckim. Być może Morgan jej nie znał, ta też była wydawa w 1997 r.

W książce Morgana obraz Macmillana jest pozytywny, chociaż wiadomo, że od dawna nazywano go the butcher of Gippsland (rzeźnik Gippslandu), obwiniony był wszak o masakry Aborygenów. Widać mit Macmillana "odkrywcy Gippslandu" utrwalił się i niełatwo będzie zwalić go z piedestału... może dopiero będzie to możliwe po wydanej niedawno książce Thicker than Water.Jej autorką jest Cal Flyn, szkocka dziennikarka, która przyjechała do Australii śladami swego pra-prawujka...i która o dziwo napisała o nim całą prawdę. W efekcie australijskie władze federalne postanowiły skasować okręg wyborczy Macmillana i przemianować go na Monash seat. I pomyśleć, że początkowo planowałam zaprosić Morgana, aby na naszej konferencji w Omeo wygłosił referat o Strzeleckim. Pan Bóg był łaskaw mnie ostrzec podrzucając książkę Morgana. Ale kogo mam znaleźć na jego miejsce? Aż tylu australijskich historyków mających pojęcie o Strzeleckim to my nie mamy! Więc może sama coś napiszę?




Takie drzewa mamy w okolicznym lesie. Strach pomyśleć, jak wrócą pożary...

Oj, mam tych dylematow, mam. A tu jeszcze wielka niepewnośc, kiedy nam przywrócą elektryczność. Zmęczona pisaniem rzucam się na łóżko. Wczesnym popołudniem pojawia sie Andrzej. Opowiada skrótowo, że party było sympatyczne, że odnowił kontakt z kolegami, a w drodze do domu, na naszej lesnej ulicy napotkał 15 wozów z elektrowni, chyba stawiają słupy, może jutro będzie prąd. Patrzę, mąż zasypia w pół słowa. Dobrze, niech sobie pośpi i odreaguje. Nie będe go budzić. Na kolację bedziemy mieć ciąg dalszy pieczonego kurczaka. Do lodówek to nawet boję się zaglądać, jaka tam mamałyga ze zgniłych produktów się zrobiła.Leżę tak i myślę, a tu nagle drzwi się otwierają, przyjechał syn z wnukiem. No trudno, trzeba dziadka obudzić. Może to i dobrze, bo jak sie okazuje, za kilka chwil słyszymy dziwny klik – to włączyła się klimatyzacja. Niespodzianka! Prąd podłączyli! Tak szybko?

Wielka radość. Zamiast rzucić się do zapapranych lodówek i porobić porządki, rzucam się do komputera. Najpierw do emailowni, tu jedna dobra wiadomość. OK, teraz sprawdzam w internecie, co się dzieje na świecie. Czytam i oczom nie wierzę, co to się działo w naszym Sydney. W tych dniach spadły na nas deszcze najulewniejsze od 30 lat. 400 mm w 4 dni to wiecej niż łączne opady w ciągu minionego półrocza. Padła sieć elektryczna, 150 tysięcy domów jest bez prądu. Miliony litrów wody zalało tunele metra, tu i ówdzie komunikacja wstrzymana. Ludzie godzinami stoja na stacjach kolejowych. Wiele zalanych szkół trzeba było zamknąć. W dzielnicach południowych ewakuowano wiele osób, ponieważ wylała rzeka Georges. Podobno w ciągu półtora dnia firma Ausgrid przywróciła elektryczność 42 tysiącom klientów. Liczba ta zapewnie zmienia sie z godziny na godzinę. Najlepsza w tym wszystkim wiadomość jest taka, że sydnejskie tamy (ofiary Suszy Tysiąclecia) napełniły się wodą. Ta największa, słynna (budowana przez imigrantów) Warragamba była ostatnio w katastrofalnym stanie (tylko 47 proc. wody), nagle w ciągu 4 dni stan wody podnióśł się do 70 procent.

Tak więc nareszcie jestem przy moim ukochanym komputerze, moge pracować. Mam światło i wszelkie wygody, mam drogę otwartą na świat, da Bóg to za tydzień pojedziemy z ulotkami do Tumbarumby. Nie jestem w stanie uwierzyć, że przy tak katastrofalnej sytuacji w całej metropolii, dobry los dał mi odzyskać prąd i normalne życie w ciągu niecałych 3 dni. To po prostu graniczy z cudem. Cudem, za który należy podziękować – wiadomo Komu.

Ernestyna Skurjat-Kozek

Kilka linków do prasy australijskiej

www.smh.com.au/environment/weather/sydney-s-storage-levels-surge-by-more-than-half-after-huge-rain-event-20200210-p53za5.html

www.smh.com.au/national/nsw/sydney-weather-evacuations-flooding-and-power-cuts-across-nsw-20200210-p53z77.html

www.dailymail.co.uk/news/article-7983603/Sydney-cops-TWO-MONTHS-rain-48-hours-deluge-thats-turned-streets-rivers.html

7news.com.au/weather/sydney-weather-thousands-remain-without-power-as-flood-clean-up-continues-c-689932

www.smh.com.au/national/nsw/power-outages-in-sydney-s-north-could-last-until-the-end-of-the-week-20200211-p53zk3.html