Jednym z bardziej intrygujących dzieł malarstwa europejskiego jest niepozorny obraz Johannesa Torrentiusza z 1614 roku Martwa natura z wędzidłem, którego centralnym motywem są dwa dzbany i kielich pomiędzy nimi. Dwie porcelanowe fajki i kartka z krótkim zapisem nutowym i słownym uzupełniają kompozycję pierwszoplanowych przedmiotów, umieszczonych rzędem na krawędzi półki. Ponad nimi złowieszczo wyłania się z mrocznego tła zawieszony na ścianie metalowy przedmiot, który okazuje się być końską uzdą.
Cóż w tym fascynującego? – ktoś mógłby zapytać. Enigmatyczny uśmiech Giocondy czy obrazoburcze – jeśli wierzyć Danowi Brownowi – symbole Ostatniej Wieczerzy Leonardo da Vinci łatwiej jest uznać jako tajemnicze i podniecające wyobraźnię. Ktoś inny mógłby dodać, że aura niezwykłości bierze się w dużej mierze nie z ukrytych symboli, ale z nadzwyczajnej czystości i elegancji obrazu, na którym trudno dostrzec ślad dotknięcia pędzla. Naczynia oddane są w taki sposób, że wydaje się, iż można je dotknąć. Emanujące z nich autentyzm i ciepło powodują, że chce się je wziąć do ręki i skorzystać z nich w biesiadnym gronie, odurzając się dodatkowo pociągnięciami z fajki. Zerknięcie na te ostatnie uzmysławia obecność kartki papieru poniżej, o której można zapomnieć, bo wydaje się zbytecznym dodatkiem, łącznie z jej niepozorną literacko-muzyczną zawartością.
Nasycony estetycznie wzrok chce się oddalić, ale w ostatniej chwili zostaje zatrzymany jak przestępca na gorącym uczynku. Dreszcz zaskoczenia i lęku wywołany jest trudnym do rozpoznania przedmiotem, oddanym tak, że kojarzy się na pierwszy rzut oka z narzędziem tortur, co nie jest odległe od prawdy, bo jest to wędzidło. Poza obawą i złym przeczuciem, jego widok może wywołać kilka skojarzeń: okienka w drzwiach celi, przez które w każdej chwili może zajrzeć strażnik, albo bezlitosne przypomnienie o czymś nieuniknionym, jak śmierć czy kara za przestępstwo. Miłośnikom Szekspira może się ona również skojarzyć z pojawieniem się ducha ojca Hamleta. Wizerunek uzdy wprowadza poczucie zagrożenia, które raz zarejestrowane nie pozwala traktować malowidła lekko, do czego zachęcałoby pierwsze spojrzenie.
Nieskazitelna czystość obrazu w niepokojący sposób usuwa barierę między widzem a wizerunkiem sprzed czterystu lat. Dbałość o szczegół i pedanteria w odzwierciedleniu rzeczywistości, łącznie z zawartą w niej przez artystę nienamacalną treścią, to cechy twórczości holenderskich mistrzów siedemnastego wieku. Jednak poza podziwem dla warsztatu artystycznego Rembrandta, Rubensa czy van Dycka, mało kto dozna wobec ich dzieł uczucia pierwotnej, dreszcz wzbudzającej fascynacji, jaką czuje się na dźwięk grzmotów i widok błyskawic w czasie burzy. A takie właśnie doznania mogą być udziałem patrzących na Martwą naturę z wędzidłem Johannesa Torrentiusza. Niezwykłość obrazu zrobiła na niejednym silne wrażenie, między innymi na wybitnym polskim pisarzu i poecie, Zbigniewie Herbercie, który poświecił dziełu esej zawarty w międzynarodowo uznanym zbiorku o tym samym co obraz tytule.
Johannes Torrentiusz (1589-1644), znany oficjalnie jako Johannes van der Beeck, był za życia osobą kontrowersyjną. Niezależny, libertyński tryb życia i poglądy, które ortodoksyjny chrześcijanin określiłby jako bluźniercze, postawiły go w konflikcie z władzami świeckimi i duchowymi owych czasów. A były to czasy reformacji i oskarżenie o herezję w kalwinizmem zdominowanych Zjednoczonych Prowincjach Niderlandzkich mogło kosztować życie. Równie surowo do herezji podchodziła inkwizycja po katolickiej stronie reformacyjnej barykady. Rówieśnik Torrentiusza, Galileusz, ledwie uszedł z życiem za propagowanie kopernikańskiego heliocentryzmu, a inny, Kartezjusz, wycofał z publikacji swoje główne dzieło, Świat, dowiedziawszy się o losie Galileusza.
Wolnomyślicielstwo Torrentiusza i jego rzekome członkostwo w zakonie różokrzyżowców doprowadziły do aresztowania w 1627 roku pod zarzutem herezji i wyznawania ateizmu i satanizmu. Torturowanemu i wtrąconemu do więzienia na dwadzieścia lat artyście pozwolono na opuszczenie kraju dzięki wstawiennictwu króla angielskiego Karola I Stuarta, wielbiciela twórczości holenderskiego malarza. W rezultacie wyroku zniszczone zostały jednak praktycznie wszystkie dzieła Torrentiusza. Od unicestwienia uratowało się tondo Martwa natura z wędzidłem, które odnaleziono przypadkiem w 1913 roku.
Napis na kartce papieru na obrazie, w wolnym przekładzie oznaczający: To, co zaistnieje ponad miarę, zły swój koniec znajdzie (To, co poza należytymi proporcjami, zginie jako zło), sugerowałoby na pierwszy rzut oka przypomnienie jak ważny jest umiar i wstrzemięźliwość. Ta mądra uwaga ma jednak jeden mankament – jest w jawnej kolizji z przekonaniami i stylem życia jej autora. Jak więc wytłumaczyć jej treść? Pomocne wydają się dwie usterki techniczne niewątpliwie celowo pozostawione przez malarza: błąd ortograficzny i fałszywa nuta. Są one sygnałem, że nie wszystko na obrazie jest jak się wydaje. Na podstawie tych i innych poszlak można snuć domysły, że twórca użył moralizującej frazy jako wybiegu, kamuflażu, by prawdziwym głębszym sednem malowidła nie narazić się religijnym i świeckim władzom Republiki Holenderskiej, dzięki czemu prawdopodobnie udało się obrazowi uniknąć losu innych dzieł Torrentiusza.
Gdyby artysta rzeczywiście miał na myśli pochwałę bogobojnego umiaru, po co przybierałby ten morał symboliką skomplikowaną do tego stopnia, że trzeba ją wyjaśniać napisem? W jaki sposób ponętne parafernalia odurzania i biesiadowania mogą służyć jako dydaktyczne pouczenie? Jeśli w promocji umiaru miałoby być pomocne wędzidło, to po co przedstawiać je w zatrważający sposób? Powinno przecież symbolizować kontrolowanie instynktów, a nie tortury. Dlaczego półka jest ledwie widoczna, jakby nie istniała, co sprawia wrażenie, że stojące niepewnie na jej krawędzi przedmioty grożą upadkiem, albo że są zawieszone w pustce?
Powyższe wątpliwości, w połączeniu z faktami z życia Torrentiusza, wskazywałyby na inne niż moralizatorska interpretacje. Martwa natura z wędzidłem to najprawdopodobniej subtelnie stworzony alegoryczny wizerunek kruchości cywilizowanego życia. Reguły i prawa utrzymują je na krawędzi chaosu, w który mogłoby łatwo runąć, gdyby nie groźba kary za naruszenie uświęconych kodeksów. Jest to surowo brzmiąca interpretacja, krzywdząca dla wielu z natury bogobojnych, porządnych ludzi. Tchnie ona jednak prawdą po uświadomieniu, że nie brak jednostek pozbawionych skrupułów, czyhających na okazje, kiedy prawo przestaje działać. Jedynie strach przed karą w doczesnym życiu może powstrzymać ich pierwotne instynkty. Praktykowanie libertynizmu zapewne pozwoliło Torrentiuszowi jako myślicielowi na dostrzeżenie tego niebezpieczeństwa w całej jaskrawości. To zaś prawdopodobnie stało się inspiracją do alegorycznego wizerunku społeczności ludzkiej żyjącej nad przepaścią, zakamuflowanego naiwnym moralizowaniem.
Poza ateizmem, innym przejawem wolnomyślicielstwa Torrentiusza, mającym związek z powyższą interpretacją symboliki malowidła, było jego upodobanie w wyuzdanych biesiadach w gronie zaufanych towarzyszy. Odbywały się one w wybranych karczmach i zajazdach z udziałem zaproszonych kobiet lekkich obyczajów, przyzwoitych pań sprowadzonych na złą drogę i prostytutek. Niewykluczone, że surowość wyroku na Torrentiuszu miała związek z męską zawiścią. Być może niejeden ojciec czy mąż nie mógł darować znieprawienia córki lub zdrady żony. Zapewne niejeden mężczyzna z zawiścią patrzył na to, na co ich sumienia nie mogły im zezwolić, a z czym sumienie Torrentiusza, zaawansowanego w libertyństwie, nie miało problemów.
Akceptując kodeksy i normy moralne, Torrentiusz z premedytacją i czystym sumieniem ignorował je, podobnie do współczesnych kierowców aut, ignorujących ograniczenia prędkości czy nakaz zakładania pasów bezpieczeństwa. Postawił się ponad poziomem normalnej ludzkiej moralności, co jest posunięciem ryzykownym, bo takie odszczepieństwo może być zauważone, pociągając za sobą nieprzyjemne konsekwencje, jak wyobcowanie i wrogość otoczenia, a w przypadku ówczesnych czasów nietolerancji religijnej – tortury i śmierć.
Literackich i historycznych przykładów takich odmieńców nie brakuje, żeby przytoczyć choćby Fausta, Twardowskiego i dobroczyńcę Torrentiusz, króla Karola I Stuarta. Ten ostatni, jak wiemy, został ścięty, co niejeden współczesny mu byłby skłonny przypisać nie tyle katolickiemu wstecznictwu – w kontekście ówczesnej protestanckie ideologii królestwa brytyjskiego – ile karze za grzeszne orgie podobne do tych, które urządzał Torrentiusz. Jeżeli tortury i uwięzienie nie wywołały w niderlandzkim malarzu szczerego żalu za grzechy, o czym nie wiadomo, to mógł on pod królewskim mecenatem i aktywnym wsparciem bezkarnie kontynuować swój nieskrępowany styl życia.
Zarzuty odnośnie herezji, ateizmu i satanizmu prawdopodobnie nie różniły się znacznie od tych postawionych Galileuszowi lub tych, które byłyby postawione Kartezjuszowi, gdyby roztropnie nie powstrzymał się od publikacji dzieła, którego argumenty popierające kopernikański heliocentryzm były pokrewne ideom Galileusza. Światli ludzie tamtej epoki, jak obaj wybitni uczeni, stąpali po cienkiej linii, kiedy pozornie tylko akceptowali kanony wiary i dyktowane nimi irracjonalne pojmowania świata, w rzeczywistości kultywując heretycki światopogląd. Błąd, który popełnił Torrentiusz, polegał na braku dyskrecji w głoszeniu swoich poglądów (ten sam błąd popełnił Galileusz) i jawnym praktykowaniu rozwiązłego stylu życia. Dzięki temu nie brakowało na procesie sądowym świadków oskarżenia, między innymi właścicieli i obsługi miejsc orgii Torrentiusza. A że pomówienie o niemoralne prowadzenie konsekwentnie pociąga za sobą podejrzenie o brak wiary w Boga, mogło to wzmocnić zarzut ateizmu. W oskarżeniu o satanizm artysta po części sam był sobie winien swoimi żartami, zasłyszanymi i przytoczonymi przez świadków rozprawy, o współpracy z diabłem przy tworzeniu swoich malowideł.
Choć zadra w oku prawomyślnych, Torrentiusz był źródłem inspiracji dla innych. Jednym z nich był aptekarz z Haarlemu (ówczesne miasto w Holandii), Jeronimus Kornelisz, późniejszy kupiec w Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej. W czasie wyprawy na statku Batawia po egzotyczne przyprawy do Indii Wschodnich (dzisiejszej Indonezji) w 1628 roku był jednym z przywódców nieudanego buntu na statku. A po rozbiciu się Batawii na rafach koralowych u wybrzeża dzisiejszej Australii Zachodniej, dopuścił się ludobójstwa, które określa się jako największe w dziejach Australii, aczkolwiek wówczas Australii jako kraju i kontynentu nie było jeszcze na mapach. Kiedy dowództwo wyprawy udało się łodzią po pomoc do ponad dwa i pół tysiąca kilometrów odległej Jakarty (ówczesnej Batawii), zostawiając ponad dwustu rozbitków samych sobie na wysepkach koralowego archipelagu Abrolhos bez zapasów żywności i wody, Kornelisz ogłosił się przywódcą osieroconej społeczności.
Odmiennie od normalnego, zdrowego na umyśle wodza, który starałby się za wszelką cenę podtrzymać przy życiu podopiecznych, między innymi kobiety i dzieci, do momentu przybycia pomocy, Kornelisz skupił się na czymś wręcz przeciwnym. Wzorem innych krwiożerczych hersztów i tyranów oddał się, wraz z podporządkowanymi sobie kamratami, systematycznej, z zimną krwią przeprowadzonej rzezi i innym formom samowoli i bezprawia. Polisą ubezpieczeniowa jego nieludzkiego postepowania był zamiar podjęcia się piractwa, co planował już w czasie nieudanego buntu na Batawii. Po czterech wiekach nadal nie do końca zrozumiałe są motywy Kornelisza. Na podstawie tego, co o nim wiadomo, łącznie z domniemanym sympatyzowaniem z poglądami Torrentiusza, można się domyślać, iż wzorem holenderskiego malarza kierował się przyznaną sobie swobodą do ignorowanie moralności, do świadomego życia poza prawem z nieskażonym wątpliwościami sumieniem.
Jakież wnioski płyną z tych przykładów dwóch wolnomyślicieli sprzed czterystu lat i jaki miałyby związek z [/i]Martwą naturą z wędzidłem? [/i] Jedną z konkluzji jest, że o ile sokratejskie kwestionowanie uznanych reguł i prawideł jest pochwały godnym zajęciem, to strzec się należy tych, którzy wcielają rewolucyjne wnioski w życie bez rozwagi i namysłu. Podejrzliwość wobec ortodoksji i dociekanie prawdy to cecha wyczulonych na fałsz jednostek, a pochopna negacja i lekceważenie ustalonego porządku zwykle cechują oportunistycznych awanturników, którzy mogą stać się niebezpiecznymi tyranami.
Można mieć pretensje do Nietzschego za pokazanie tradycyjnej moralności jako wymysłu człowieka dla swoich praktycznych potrzeb, bo poglądy te pomogły Hitlerowi w dokonaniu swego odrażającego dzieła. Ale na ile uzasadnione byłyby takie pretensje? Światli ludzie przyjęli idee niemieckiego filozofa jako wyzwolenie z intelektualnych pęt, ciągle uznając cywilizacyjne i kulturowe ograniczenia jako niezbędne dla normalnego funkcjonowania społeczeństwa. Równie nieuzasadnione byłyby zarzuty wobec Torrentiusza za zainspirowanie Kornelisza do jego ludobójstwa. Problem jednak w tym, że każda genialna myśl może mieć dwa skrajnie różne zastosowania w rękach poszukującego prawdy idealisty i zwyrodniałego oportunisty.
Szanując przyczynki Sokratesa, Nietzschego, Torrentiusza i innych myślicieli i twórców, ludzkość wydała jednoznaczny wyrok na Hitlerze, Stalinie, Korneliszu i im podobnych nikczemnikach. Dlaczego? Czy rzeczywiście tylko przez asekuracyjny pragmatyzm i przywiązanie do spokojnej egzystencji i dostatniego, wygodnego życia? Sugestie, co do odpowiedzi na te pytania, można znaleźć w początkowych epizodach istnienia nowoczesnej Australii, to jest historii osadnictwa europejskiego pod koniec osiemnastego wieku. Po początkowym rozpoznaniu przez kapitana Jamesa Cooka południowo-wschodnich wybrzeży Australii w 1770 roku jako nadających się do kolonizacji, w 1788 roku przypłynęli pierwsi osiedleńcy – skazańcy z Wielkiej Brytanii, których wyroki więzienia i śmierci zostały zmienione na banicję na nowo odkrytym kontynencie.
Po zorganizowaniu swojej egzystencji od odstaw, życie pozostało dla wszystkich – więźniów, żołnierzy i władz kolonii – twarde i często brutalne. Wszyscy znaleźli w sytuacji naczyń na obrazie Torrentiusza, stojących na krawędzi półki. Dla więźniów rolę wędzidła spełniała przede wszystkim opresja trzymającego ich w ryzach aparatu przymusu – wojska egzekwującego z bronią prawo i rozkazy gubernatora, który mógł zadecydować o życiu każdego zesłańca, stosując większą niż w dalekiej ojczyźnie surowość. Na przykład za kradzież żywności, której brakowało wszystkim, czekała szubienica. To samo groziło za podniesienie ręki na żołnierza.
Romans między zesłańcem i zesłanką karany był szubienicą w odniesieniu do mężczyzny i chłostą wobec kobiety. Zesłanki przeznaczone były dla żołnierzy do współżycia w wolnych związkach, co było dodatkowym przejawem instynktu zachowawczego władz kolonii, bowiem brak kontaktu z kobietami mógłby spowodować bunt wojska, co doprowadziłoby do rewolty więźniów, a to do apokalipsy dla wszystkich. Bez ciągle obecnego widoku „wędzidła” pokojowa egzystencja całej grupy osadników załamałyby się i runęła w otchłań chaosu i zguby.
Sytuacja kolonii karnej to tylko szczególny przypadek ilustrujący ostrzeżenie Martwej natury z wędzidłem, które stosuje się do społeczeństwa ludzkiego ogólnie. Aby to lepiej zrozumieć, można się posłużyć jeszcze inną alegorią, w której ledwie widoczna półka, podtrzymująca pierwszoplanowe przedmioty, to grupa tancerzy na niewidzialnym parkiecie zawieszonej ponad przepaścią sali balowej. Taniec sugeruje nie poetycką grację walca, czy lubieżną zmysłowość salsy, ale zmaganie i agresję tanga. Jest to taniec z lękiem, potem i łzami, pod bacznym okiem systemu do utrzymania tanecznego porządku.
Twarze tancerzy nie emanują radości i szczęścia. Ich wygląd i zachowanie wyrażają skupienie i napięcie, by wykonać wymagane kroki i zwroty, jak czynności związane z wytężoną codzienną pracą, przy której trzeba sprostać wymogom i dać z siebie wszystko. Nie przyjemność każe więc kontynuować taniec, ale konieczność. Samowolne przerwanie tanga lub zmiana na rock'n'rolla czy sambę grozi zakłóceniem ustalonego porządku, co w przypadku balu nad otchłanią oznacza zapadnięcie się niewidzialnego parkietu w mroczną czeluść.
Rzeczywistość cywilizowanego społeczeństwa nie jest ani łatwa ani zawsze przyjemna, ale jest lepsza niż jej alternatywa, pociągająca za sobą chaos, anarchię, despotyzm i inne destruktywne skutki. Choć niedoskonała, ale działa – z pewnością lepiej niż jej alternatywa. A poza tym jest to w końcu bal, na który zaproszonym się jest tylko raz i szkoda takiej okazji nie wykorzystać jak najlepiej. Krępujące ramy praw i konwenansów – mimo że często drażnią, wraz ze stojącymi za nimi aparatem państwowym, biurokracją i polityką – są potrzebne, by życie nie zamieniło się w piekło.
Surowe konsekwencje za naruszanie praworządności, choć niepokoją i trwożą, jak uzda na obrazie Torrentiusza, są do tego niezbędne. Społeczeństwo pozostawione na łaskę wyzutych z ludzkich odruchów wykolejeńców, jak rozbitkowie na atolu Abrolhos czy Rosja i Europa Wschodnia pod panowaniem Sowietów, jest skazane na poniewierkę i zatracenie. Martwa natura z wędzidłem jest po czterech wiekach cięgle aktualnym przypomnieniem dla znudzonych dobrobytem o tym, jak cenna i krucha jest ich dostatnia, przytulna stabilność i od czego zależy.
Robert Panasiewicz
|