Chyba wszyscy znamy przypowieść o tym, jak to motyl machnął skrzydłami w Pekinie, a gdzieś na drugim krańcu świata rozpętała się burza. Ta żartobliwa przypowieść, „efekt motyla”, nie mająca nić wspólnego z rzeczywistością, miała służyć tylko jako proste wytłumaczenie matematycznej teorii chaosu. Jednak w przededniu szczytu Światowej Organizacji Zdrowia efekt motyla nabrał zupełnie nowego, paradoksalnego znaczenia w relacjach chińsko-australijskich.
Oto bowiem w Pekinie jakiś biurowy motyl machnął piórem, nakładając 80-procentowe akcyzy na import australijskiego jęczmienia do Chin. Niemal jednocześnie, inny motyl w tym samym Pekinie zablokował import wołowiny z niektórych australijskich ubojni. Dotknęło to zaledwie czterech ubojni (co ciekawe, w tym jednej należącej do chińskiej firmy), jednak ich produkty stanowią niemały procent całego australijskiego eksportu wołowiny na kierunku chińskim. W Australii, działania tychże motyli, rzecz jasna, wywołały burzę. Jednak oficjalne rządowe prognozy pogody mówią o lekkim deszczyku…
Czarne chmury na linii Australia-Chiny Zarówno w przypadku jęczmienia, jak i owych ubojni, oficjalne powody dysput są dosyć prozaiczne. Jeśli chodzi o jęczmień, ma to być wynik trwającego już osiemnaście miesięcy dochodzenia po stronie Chin, w którym stwierdzono, iż australijska produkcja jęczmienia jest nieformalnie dotowana przez rząd. Nowy podatek jest więc, oficjalnie, normalnym, dopuszczalnym przez Światową Organizację Handlu działaniem odwetowym. Z kolei, jeśli chodzi o cztery wspomniane ubojnie, tu pretekstem były - jakoby - wątpliwości co do oznakowania niektórych produktów, a więc sprawy czysto techniczne, obiecujące potencjalnie szybkie rozwiązanie.
W tych okolicznościach australijski rząd stoi na stanowisku, że tematy te są absolutnie do rozwiązania i wymagają tylko spokojnego dialogu. Minister do spraw handlowych natychmiast poprosił Chiny o pilne spotkanie ze swoim odpowiednikiem. Minęło kilka dni, a Chiny nadal nie odpowiedziały. O dziwo, rząd Australii przyjmuje to milczenie ze zrozumieniem – wszak kryzys koronawirusowy sprawił, że wszyscy są zajęci. Zwłaszcza Chiny…
Australia i Chiny miały w ostatnich tygodniach wiele sobie do powiedzenia właśnie w kwestii pandemii. To właśnie Australia uruchomiła ofensywę dyplomatyczną mającą na celu zorganizowanie międzynarodowego dochodzenia w sprawie wirusa. Jak twierdzą australijscy dyplomaci, sprawa jest oczywista i nie powinna budzić zdziwienia: skoro katastrofalne skutki pandemii okazały się tak dalekosiężne, jest absolutnie naturalne, iż należy sprawdzić dokładnie okoliczności jej wybuchu, a w domyśle – ewentualnej odpowiedzialności. Można się dziwić owej naiwności, która każe twierdzić, iż czymś zupełnie naturalnym i niewzbudzającym kontrowersji byłoby międzynarodowe dochodzenie na terenie jakiegokolwiek kraju.
Można się tym bardziej dziwić, gdy takie żądanie pojawia się ze strony niezbyt ważnego kraju i skierowane są na autokratyczne mocarstwo pretendujące wprost do roli supermocarstwa – a które, na dodatek, w wytycznych dla własnych dyplomatów nakazuje Australię traktować w sposób odpowiadający dawnemu rosyjskiemu pojęciu „bliskiej zagranicy”, czyli państw zależnych. Wreszcie, można się dziwić dosyć niefortunnie brzmiącą w uszach chińskich analogią, że przecież gdyby nastąpił jakiś atak terrorystyczny o znaczeniu światowym, takie międzynarodowe śledztwo byłoby oczywistością.
W zwykłych okolicznościach Chiny może i puściłyby płazem australijskie wysiłki jako zgoła niepoważne i niegodne reakcji. Ale to nie są normalne czasy. Przecież już od miesięcy propagandowa „maseczkowa dyplomacja” Chin pracowała usilnie nad odwróceniem koronawirusowych pretensji i wykazaniem, że to oni są bohaterami kryzysu. Australijskie działania, padając na podatny grunt, groziły zniweczeniem tego wysiłku. Toteż kilka dni temu chiński ambasador w Australii udzielił wywiadu, w którym otwarcie groził, że w obliczu takich aktów nieprzyjaźni chiński naród może przestać jeść australijską wołowinę i pić australijskie wino…
Chiny splunęły, w Australii spadł deszcz W tych właśnie okolicznościach nastąpiły wspomniane blokady. Od strony technicznej, pozornie uzasadniona i zupełnie niezwiązana z drażliwą dysputą wokół koronawirusa. Od strony politycznej – cóż, trudno o bardziej klarowny sygnał. Tak właśnie przyjęły sprawę australijskie media. W wywiadach, minister spraw zagranicznych i inni oficjele zmuszeni są regularnie powtarzać wyuczoną (naprawdę: wyuczoną i wyćwiczoną) mantrę o tym, jakoby profesjonalizm nakazywał traktować wszelkie tematy w australijsko-chińskich jako odrębne i niezależne; i jakoby mieli pełną wiarę, iż tak samo właśnie do tego podchodzą Chiny. A więc zawieszenie importu wołowiny z dosyć trywialnych powodów właśnie w tej chwili absolutnie nie może być realizacją wcześniejszych gróźb chińskiego ambasadora (skwitowanych dyplomatycznie jako „niepomocne”).
Finalizacja właśnie teraz, wiszącego jak miecz Damoklesa od osiemnastu miesięcy śledztwa w sprawie domniemanych jęczmieniowych dotacji i wynikająca z tego blokada na jęczmień również, rzecz jasna, jest tematem zgoła odrębnym. A to, że chińskie ministerstwo handlu od tygodnia pozostawia w ogóle bez odpowiedzi prośby o pilne spotkanie – no, cóż, są zajęci, nie miejmy im tego za złe.
Trudno w tym wszystkim nie dostrzec robienia dobrej miny do złej gry. Albo bardziej dobitnie – Chiny splunęły Australii w twarz, a rząd ogłosił, że to tylko deszcz pada. Z drugiej jednak strony, co właściwie mieliby zrobić? Dyplomacja drogą blokad handlu jest nam w Polsce aż za dobrze znana – od lat już te czy inne towary z Polski nie mogą trafić do Rosji z analogicznych powodów. Tam też wszyscy wiedzą, że formalne powody są tylko wymówką, a rzeczywistą przyczyną jest polityczny konflikt. Nie dysponując wsparciem unijnych partnerów, Polska może tylko pozorować działania na rzecz rozwiązania kwestii formalnych – pozorować, że świadomością, że te błahe, formalne przyczyny pozostaną niemożliwe do rozwiązania tak długo, jak długo Rosja nie zdecyduje inaczej.
|
Trudno więc, aby Australia działała inaczej. Niemożliwe jest wręcz, aby minister spraw zagranicznych otwarcie zarzucił Chinom wykorzystywanie handlu jako formy nacisku. O tym można mówić prywatnie, ale nie otwarcie, nie w mediach. Ciekawe byłoby natomiast dowiedzieć się, co działo się w gabinetach i kuluarach – jakie nieoficjalne komunikaty docierały ze strony Chin, jakie groźby, jakie obietnice? I jak rosnąca infiltracja chińskich wpływów w Australii przekłada się na układy polityki partyjnej? Już dziś rzuca się w oczy fakt, iż opozycyjny odpowiednik ministra spraw zagranicznych z „gabinetu cieni” – nawiasem mówiąc, chińskiego pochodzenia – poucza rząd, aby bardziej dbał o relacje z Chinami niż o jakieś tam koronawirusowe fanaberie. Również niektórzy premierzy poszczególnych stanów Australii wprost mówią , że za dysputę odpowiadają australijscy politycy a nie Chiny, bo przecież nie powinni byli tak wprost i tak szorstko wypowiadać się o Chinach. Widać wyraźną chęć ustępowania z własnych interesów w imię dochodu, stabilności i zależności od azjatyckiego mocarstwa.
Chiny pozorują krok w tył – i co dalej? W tym przypadku Australia obstała przy swoim. Rząd nie zaczął przepraszać Chin i wycofywać się z żądań śledztwa, dołączając się do europejskiego projektu rezolucji podniesionej na corocznym zgromadzeniu Światowej Organizacji Zdrowia. Już w przeddzień tego zgromadzenia wiadomo było, że rezolucja uzyska poparcie nie tylko Europy, Australii i Stanów Zjednoczonych, ale ponad sześćdziesięciu krajów. Liczba ta ostatecznie wzrosła do ponad stu, w tym również… samych Chin.
Tak – Chiny ustąpiły. Ale zrobiły to tak, aby nie ustąpić. Zgodziły się, że trzeba przeprowadzić śledztwo… gdy pandemia wygaśnie. Sam tekst rezolucji był majstersztykiem chińskich działań za kulisami. Owszem: jest rezolucja w sprawie dochodzenia… ale tematem dochodzenia nie są Chiny jako takie, tylko jakieś mętne, szeroko pojęte międzynarodowe działania w obliczu pandemii. Niezależnie od obecnych zapewnień, wydaje się być niemal pewne, że najważniejszy temat źródła wirusa i początkowych działań Chin zostaną ujęte w szeroki nawias, a triumf Australii będzie triumfem pyrrusowym, okupionym potężnym ciosem w gospodarkę. Chiński ambasador w Australii wręcz wyśmiał – ostro i dosłownie – medialne doniesienia o australijskim zwycięstwie.
Co więc będzie dalej? Na ten moment nie wiadomo, czy Chiny zatrzymają się na obecnych sankcjach, czy postanowią jeszcze dodatkowo ukarać Australię. Pewne jest natomiast, że ich podejście do tego kraju wynika z oficjalnej doktryny twierdzącej, że jako swoista „bliska zagranica” Australia ma być chińskim wasalem. Sprawa ta pokazała jak głęboko już teraz sięgają chińskie wpływy i jak głęboki jest podział klasy politycznej w obliczu takiego zagrożenia. Czy starczy im więc chęci i sił, aby w przyszłości stawiać tamę coraz agresywniejszej chińskiej polityki – czy przeciwnie, ustąpią, podejmując kolejny krok w stronę nieformalnej, ale jakże skutecznej wasalizacji? Trudno nie zauważyć, iż chęć do ustępstw plasuje się po jednej stronie debaty politycznej, co uzależnia dalszy proces od jakże podatnych na wpływy procesów demokratycznych.
Cóż, Australia jest daleko. Ich stopniowa wasalizacja, jeśli nastąpi, nie dotknie Polski w żaden sposób. Możemy wręcz nie dostrzec, iż coś takiego miało miejsce. A jednak, warto bardzo uważnie śledzić losy tego państwa-kontynentu. Wiele bowiem wskazuje, iż chwilowo Australia jest mniej celem, a bardziej środkiem w chińskiej polityce – przykładem, który ma zademonstrować innym partnerom, że jakiekolwiek pretensje wobec Chin poniosą za sobą bardzo realne koszty handlowe. Taka jest cena budowania i utrzymania suwerenności gospodarczej, czyli po prostu przedkładania długoterminowych korzyści ponad krótkoterminowe straty. Kto będzie gotów ją ponieść?
Jakub Majewski, pch24.pl |