W czasie kulturkampfu doszło do potwornej sytuacji, kiedy to chłopi np. w wielkopolskich wsiach nie mogli przez długie miesiące pochować swoich bliskich. Powód był prosty: nie było księży! Kapłani bowiem wykonywali polecenia swoich biskupów i nie respektowali ustawodawstwa Kulturkampfu, co oznaczało usunięcie ich z parafii przez władze pruskie. Nie było komu pogrzebać rodziców, rodzeństwa i innych bliskich polskich chłopów i dochodziło do sytuacji, że trumny zalegały piętrowo w kościołach. Wtedy właśnie polski chłop zrozumiał, że to jednak nie polski pan wygnał polskiego księdza, tylko polski pan podobnie jak i on nie może pochować swoich bliskich – mówi w rozmowie z PCh24.pl prof. Grzegorz Kucharczyk, autor książki „Długi kulturkampf. Pruskie i niemieckie wojny kulturowe przeciw Polsce w latach 1795-1918”. Z profesorem Kucharczykiem rozmawia Tomasz D. Kolanek.
FRAGMENT DŁUGIEGO WYWIADU
Dlaczego postanowiono to zrobić siłą, a nie np. metodą marszu przez instytucje tak jak to dzieje się obecnie?
Intelektualne i polityczne elity pruskie uważały, że germanizacja Polaków jest wykonalna. To znaczy, że mogą odnieść realny sukces i tutaj kluczowe było rozpoznanie, które czynili zarówno liberałowie pruscy jak i Bismarck, o konieczności prowadzenia polityki tzw. zdrowego egoizmu narodowego. Po raz pierwszy zresztą to pojęcie użyli liberałowie w parlamencie frankfurckim w 1848 roku. Bismarck je tylko pochwycił.
Ten „zdrowy, narodowy egoizm” miał polegać na tym, że na ziemiach polskich miało się dokonać przedsięwzięcie polegające na stworzeniu dwóch „narodów polskich”, to znaczy „narodu szlacheckiego”, który Prusacy spisują na straty, bo to byli niepoprawni marzyciele myślący ciągle o niepodległości. Do tego dołączamy oczywiście jeszcze katolickie duchowieństwo.
Wojciech Kossak, Rugi pruskie |
Natomiast jedyną nadzieją na sukces z pruskiego punktu widzenia, czyli trwałe rozbicie polskiej wspólnoty narodowej, miało być wytworzenie „narodu włościańskiego”. Jak mówił Bismarck chodziło „uczynienia z polskich chłopów lojalnych poddanych króla pruskiego”, a ponieważ w sensie socjologicznym znakomita większość społeczeństwa polskiego mieszkała na wsi to gra była warta świeczki. Zresztą już w 1850 roku rząd pruski wydawał polskojęzyczną gadzinówkę pt. „Przyjaciel chłopów”, w której przekonywano, że „król Prus jest drugim Kazimierzem Wielkim, królem – chłopów”.
Ale nie lepiej było dać Polakom mieszkającym na wsi trochę wolności, trochę swobody, żeby ich przekonać, że niemieckie podejście jest lepsze niż polskiej szlachty, aby w ten sposób przekonać ich do prusko-niemieckich racji?
Problem polegał na tym, że elity pruskie uważały Polaków za „naród upadły” (mówiąc językiem współczesnej politologii „failed nation”), czyli naród nierokujący szans na samodzielną modernizację. Tego dotyczył – mówiąc w największym skrócie – pruski stereotyp „polnische Wirtschaft” (polskie gospodarowanie) jako synonimu bałaganiarstwa, niechlujstwa i gnuśności. Do tego jeszcze dochodził prusko-niemiecki zapał cywilizacyjny. Niemcy w okresie, o którym rozmawiamy określali się mianem kulturtregerów.
Tradycje myślenia w tych kategoriach utrzymują się za Odrą do dzisiaj. Takie jest tło sytuacji, gdy niemiecki dziennikarz uważa się za uprawni onego do wzywania na dywanik urzędującego prezydenta Polski, żeby mu „grzecznie” wytłumaczyć, że ten się myli.
Cała rozmowa na portalu pch24.pl
|