Spotkaliśmy się po mszy na placu Santissima Soledad, niedaleko kościoła San Martin, oszpeconego szklaną gablotą kina. Niefrasobliwy architekt dobudował ją do XVII-wiecznej fasady świątyni, wzniesionej z cegieł o barwie piasku i rdzy. W kilku miejscach Madrytu w podobny zresztą sposób zniszczono efekt starych zabytków, obmurowując je dokoła bankami i wysokimi gmachami. Ich prostokątne bryły przytłaczają sylwetki świątyń o takiej historii jak kościoły Calatravas i San Jose, stojące przy ulicy Alcala. Geometria współczesności oblega ich finezyjne kszałty.Uciska je ciężarem betonowych klocków, które jak zęby zwarły się wokół frontonów i smukłych wież.
Był słoneczny dzień. Środa, a zarazem dzień Bożego Narodzenia. W powietrzu migotały kryształki chłodu, unoszone na powłóczystych piórach wiatru z gór Guadarramy.
Don Gonzalo jak zwykle spacerował w lekkim trenczu i różowym szaliku. Z kieszeni płaszcza wystawała mu gazeta, a prawą ręką gestykulował z biegłością pianisty, który niedbale bierze szerokie akordy. Don Gonzalo był melomanem. Jednoczył nas zachwyt nad Bachem i opusami klasyków wiedeńskich, Brahmsem czy Mahlerem. Kochał też Chopina, bo chyba nie mówił tego jedynie po to, aby mi sprawić przyjemność. Po kilku spotkaniach odrzuciłem to podejrzenie, gdyż z dużą znajomością rozprawiał o jego muzyce. I cenił preludia – owe wykresy duszy Fryderyka, zrodzone na Majorce, w zimnych murach Valdemosy i w gorących oczach Aurory.
Don Gonzalo był adwokatem, a zatem osiągnął to, co ja porzuciłem w stanie embrionalnym na trzecim roku studiów prawa. Odkrywałem w nim tę cząstkę mojej osoby, która zagubiła się w labiryncie wyborów. Nie żałowałem jednak mojej drogi. Milszą byłaby mi toga Rzymianina niż toga z zieloną kokardą. Wprawdzie na mojej ścieżce nie znajdowałem cegiełek dla spokojnej budowy domu, lecz za to wędrowałem wśród obłoków i starych kamieni, morskich fal i ruin świątyń, fontann, zamków i pałaców podobnych do meczetów.
Moje rodzinne miasto zostało za mną. Stało się katapultą dla następnych miłości. Miast pięknych jest bowiem wiele. Są jak kobiety, których uroda oszałamia lub budzi niepokój. Moje pierwsze miasto jest jak pierwsza miłość, trwa niezapomniane w sercu, chociaż nie bywam w jego murach. Pulsuje teraz w środku kontynentu, broniąc się z determinacją, zatruwane codziennie opadami pyłów i atomów kłamstw, z których utkano tam śmiertelne sieci. W nich umiera już śmiertelne kłamstwo. A ludzie znają prawdę w tym tyglu bezprawia, jakim jest nasze królestwo bez korony.
Moje spotkania z don Gonzalem ograniczały się do spacerów po Madrycie – który podbił moje serce – a kończyły się zwykle w jakiejś kafejce, gdzie odbywała się ostatnia runda rozmów. Roztrząsaliśmy dawne dzieje, a także najnowszą historię świata. Ta rodziła się na naszych oczach, a zatem brak dystansu utrudniał czasem spojrzenie i oceny, chociaż dla wytrawnych lub cierpliwych obserwatorów nie przedstawiało to kłopotu. Oczywiście uważaliśmy się za wytrawnych obserwatorów, ponieważ patrzyliśmy na świat okiem pozbawionych złudzeń. Ja straciłem je ostatecznie trzynastego grudnia. Don Gonzalo był zakochany w historii swego kraju, który do dzis tworzy mozaikę prowincji i ludów. Zaskakiwał też szczegółową wiedzą o Baskach czy o mitycznym niemal królestwie Tartessos, rozciągającym się gdzieś na południu półwyspu iberyjskiego w czasach przedhomeryckich. A ja korygowałem jego sądy dotyczące nas, gdy w jego słowach przebijał nadmierny optymizm. Pomimo wszystko Gonzalo był świadom tej prawdy, że w mojej ojczyźnie busolę zastąpiono bagnetem.
Skręciliśmy na słynną Gran Via. Jej początki sięgają roku 1910, kiedy to osobiście król Alfons XIII uderzył złotym kilofem w mur domu, opodal kościoła San Jose, rozpoczynając prace nad przebiciem tej szerokiej ulicy wiodącej do Plaza de Espana. Patrząc na uśmiechnięty tłum postaci idących chodnikami mogłem przekonać się o wyższości złotego kilofa nad narzędziami używanymi w mojej części kontynentu. Sierpem i młotem nie wyrabia się arcydzieł! Don Gonzalo roześmiał się aprobującym tonem.
Ulicą Silva wróciliśmy na plac, szukając otwartej o tej porze kawiarni. Zbliżało się południe. Dostrzegliśmy w końcu czynny bar w samym rogu placu, tam gdzie zaczynała się wąska uliczka Luna. Brzęczenie głosów i szum telewizora mieszał się ze zgrzytem maszyn grających, tragaperras. Jednostajny stukot monet zlewał się ze skowytem silników, a na ekranie widać było tor wyścigowy i migające wrzeciona samochodów. Zamówiliśmy kawę. Podłoga przy ladzie baru nie była jeszcze zasypana śmieciami i popiołem z papierosów jak bywa to w późniejszych porach dnia. Niosąc filiżankę do stolika minąłem grupę mężczyzn grających w karty, co zdarza się często w starych dzielnicach Madrytu. Wybraliśmy stolik w rogu baru, niedaleko starszej pani siedzącej samotnie nad swoją filiżanką. Przełykała właśnie rogalik zanurzony wcześniej w kawie, a jego kawałki spadały z powrotem do filiżanki. Emeryci trzaskali kartami, brzęczały tragaperras, a z telewizora dobiegał piłujący jazgot silników wyścigowych. Wszystkie te odgłosy przytłumiały nieco naszą rozmowę. Brakowało tylko bilardu i stuku drewnianych kul, ale na szczęście stół bilardowy nie zmieściłby się chyba w tym barze.
| Zbliżała się godzina transmisji z Watykanu. Ujrzałem nagle Jego twarz, tak blisko jak podczas pierwszej wizyty w naszej ojczyźnie. Jak wtedy, w kościele na Skałce. Ale dziś On był dalej, poza zasięgiem osobistego spotkania, poza szklaną granicą dotykalnego uniwersum. Mówił do nas, do obywateli świata i do uciemiężonych, do wszystkich chrześcijan planety. Jego głos odbity od satelity wracał z kosmosu na ziemię, echo niosło orędzie Bożego Narodzenia.
Słowa docierały jednak do nas jak przez cumulusy waty – zagłuszane nieco brzękiem maszyn grających, szumem rozmów, uderzeniami kart o blat stolika, szczękiem łyżeczek i filiżanek, klaśnięciem w dłonie czym jeden z emerytów kwitował swoją wygraną. Nikt – poza nami – nie patrzył w ekran telewizora. Spojrzenia muskały zaledwie jego powierzchnię. Nikt nie słuchał papieża, być może nikt Go nie zauważył, a przecież jeszcze przed chwilą mężczyźni oglądali z zaciekawieniem wyścigi samochodów. Nagle przestali byc kibicami. Papież był jedynym gościem w barze, na którego nikt nie patrzył. Zapewne gdyby zjawił się tu osobiście i zamówił kawę, barman musiałby z konieczności nań spojrzeć i zapytać czy ma ją podać z mlekiem. Emeryci być może zaprosiliby Go do stolika, a staruszka mocząca rogaliki w kawie ucałowałaby Jego pierścień. Nie było to jednak pewne, kruszyła swoją bułkę wpatrzona w ekran wzrokiem ryby. Obojętność tych ludzi dziwiła, można tłumaczyć ją zgorzknieniem czy ubóstwem ducha, może utratą wiary lub po prostu antyklerykalizmem.
My jednakże chcieliśmy usłyszeć Jego słowa stojąc pod telewizorem, najbliżej jak tylko się dało. Don Gonzalo przesunął w górę regulator fonii. Poczułem, że z trudem hamuję łzy – wzruszał już sam timbre Jego głosu. I zdradzał, że drży w nim ukryta struna bólu. Ta, której nie znajdziesz w krtani, lecz w głębi serca cierpiącego za wszystkich. On jest całą duszą namiestnikiem Chrystusa, a nie tylko biskupem Rzymu, sprawującym urząd dany Mu białym dymem konklawe. W pamięci zawirowały mi kolumny otaczające plac Św.Piotra. Przychodziłem tam, by napełniły mnie swoją mocą i niewzruszoną równowagą. I jak wtedy, wpatrzony w Jego okno, wysoko ponad placem, dzisiaj stałem wpatrzony w prostokątne okienko telewizora.
Myślę o przekleństwie, które ciąży nad moim krajem od blisko pół wieku. Ono sprawiło, że ludzie tysiącami opuszczają ojczyznę, podobnie i ja. Wołam więc do Niego, w duchu – obyś wymodlił ojczyznę wolną i szczęśliwą i aby nikt z nas nie musiał szukać obcej ziemi. Ty, który stoisz między Chrystusem a ludźmi, wyproś u Boga tę łaskę. Wierzę, że tak się kiedyś stanie...Nie wiem jak długo trwała moja modlitwa. Kiedy wróciłem do rzeczywistości, ujrzałem dokoła mnie tych samych emerytów grających w karty i starszą panią pochyloną nad filiżanką kawy. Papież znikał już z ekranu, a oni nie pojęli jeszcze, że odwiedził ich brat i ktoś stojący tak blisko Boga.
Marek Baterowicz Madryt, 25 grudnia 1985
Opowiadanie pierwotnie opublikowane w „Wiadomościach Polskich”, Sydney, 25 grudnia 1989.
|