Miałam niespełna 12 lat, kiedy rozegrał się największy dramat w historii Rwandy [Afryka]. Mimo młodego wieku rozumiałam, że ludzie mordują się tam na potęgę. Pamiętam przerażające obrazy z telewizji ukazujące sterty zmasakrowanych trupów. W domu rodzinnym dużo się o tym mówiło, choć początkowo nie byłam świadoma przyczyny. Z czasem dotarło do mnie dlaczego ten trudny temat był poruszany przez rodziców także w mojej obecności. Okazało się, że kuzyn mojej mamy jest misjonarzem, który znalazł się centrum rwandyjskiego piekła.
Przez wiele tygodni w rodzinie panowała atmosfera niepewności, gdyż przez brak łączności nie było wiadomo czy ks. Jacek Waligórski jeszcze żyje.Krewny pallotyn cudem przeżył. Następnie wyjechał do Belgii i już nigdy nie wrócił do Rwandy. Okazja na osobiste spotkanie pojawiła się po 27 latach od ludobójstwa (...) Ks. Waligórski bardzo wyraźnie zaznaczył, że za tragedię nie obwinia ani Hutu ani Tutsi. Główną odpowiedzialnością obarczył światowe mocarstwa.
Wyraźnie wyczułam, że mój Rozmówca pokochał Rwandę i Rwandyjczyków (...) Po wielu godzinach wspólnych rozmów podarował mi książę „To Ty, Emmo?” (Wyd. Apostolicum, Ząbki 2014), którą napisał dwadzieścia lat po ludobójstwie.
Cały artykuł (bardzo długi, ok. kilkadziesiat stron) i archiwalne zdjęcia dostepny na portalu pressmania.pl
RECENZJA: W książce "To ty, Emmo?" ks. Jacek Waligórski, kapłan- misjonarz, duszpasterz "z sercem na dłoni", prowadzi czytelnika w serce afrykańskiego kontynentu, do Rwandy. Przeżył tam niezwykle dramatyczną i istotną część swojego kapłańskiego życia. Dlatego czytając jego pełne głębokiej treści i trudnych refleksji opus vitae, poznajemy Autora nie tylko jako eksperta w sprawach kultury afrykańskiej, czy też przewodnika po ścieżkach wydeptanych w pięknym, rwandyjskim krajobrazie, ale przede wszystkim jako znawcę par excellence ludzkiej duszy.
Autor podejmuje trudną próbę przeniknięcia swoją gorącą, kapłańską miłością tej właśnie duszy w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie o źródło dramatycznego, krwawego konfliktu, który na początku lat dziewięćdziesiątych minionego stulecia pochłonął niezliczoną dotychczas rzeszę ludzkich istnień, wpisanych swoją etniczną przynależnością do Hutu i Tutsi. Tę bolesną tajemnicę Autor przenosi w świat ludzkich pojęć. Niektóre z nich prowokują czytelnika do własnych przemyśleń lub też przyspieszonego "połykania słów", by szybciej poznać rozwój opisywanych wydarzeń. Wiele z nich okrywało dotychczas milczenie tych, którzy są powołani do demaskowania ukrytego w nich zła, ujawniania go światu, poszukiwania winnych i ich osądzania. Ksiądz Jacek Waligórski opisuje prawdę wstrząsających wydarzeń sprzed blisko piętnastu lat, stając się przez to głosem tych, którzy zamilkli na zawsze i tych, których nikt dzisiaj nie chce słuchać.
Ks. Radosław Kimsza, lubimyczytac.pl
Fragmenty wywiadu. - KAI: Dlaczego Ksiądz zdecydował się na napisanie tej książki?
– Wydarzenia, których byłem świadkiem w Rwandzie przez trzy miesiące, począwszy od 6 kwietnia 1994 roku, nie dają mi spokoju. Jest to największy problem mojego życia: ciągle zastanawiam się, jak mogło dojść do straszliwej rzezi między ludźmi, którzy przez lata żyli spokojnie obok siebie (...) KAI: Kim jest tytułowa Emma? – Jest to postać autentyczna, chociaż w rzeczywistości nosiła inne imię. Postanowiłem zmienić je, gdyż uczyniłem jej małżeństwo z Josephem symbolicznym dla wszystkich udanych związków Hutu z Tutsi. Szczęśliwych małżeństw, które jednak nie wytrzymały ciężkiej próby konfrontacji plemiennej w 1994 roku(...)
- KAI: A zatem Kościół ma piękną kartę heroizmu. Tymczasem nadal są wysuwane zarzuty pod jego adresem o wspieranie ludobójstwa... – Dla mnie jest to czysta perfidia a wszelkie zarzuty pod adresem Kościoła i duchowieństwa są absurdalne. Oczywiście, że miejscowe duchowieństwo wywodziło się z Hutu lub Tutsi, więc nie można zaprzeczać, że dany kapłan utożsamiał się z tą czy inną grupą etniczną, ale to wcale nie znaczy, że pomagał w mordowaniu ludzi! Poza tym trzeba pamiętać, że podczas tej wojny domowej zginęło około stu księży i trzech biskupów. System oskarżania duchowieństwa był bardzo prosty. Proboszcz, u którego się chronili Tutsi, miał dwa wyjścia: albo wpuścić ich do kościoła, albo pozostawić na placu przykościelnym. Jeśli dał im schronienie w świątyni, siepacze wrzucali granaty do kościoła i wszyscy ginęli, więc proboszcz ułatwił morderstwo. W drugim przypadku, gdy pozostali na placu, byli mordowani maczetami i znów oskarżano proboszcza o sprzyjanie ludobójstwu, bo gdyby umożliwił schronienie w kościele, to być może bojówki by ich nie zaatakowały (...) -KAI: A dlaczego Ksiądz został? – To były bardzo dramatyczne decyzje. Kiedy stało się jasne, jakie rozmiary osiąga przemoc w kraju i nie ominie ona też naszej parafii, zarówno moi przełożeni w Polsce i w Rzymie, jak i przedstawiciele ONZ i innych światowych organizacji charytatywnych, mocno nalegali, abyśmy wyjechali do Burundi. Pojechałem nawet pożegnać się z biskupem. On z kolei prosił, abym został. Podkreślał, że sama nasza obecność może wpłynąć na łagodzenie konfliktu. Byłem w rozterce. Wracając do parafii postanowiłem, że ostateczny wybór uzależnię od swego współbrata, ks. Henryka Cabały: Razem zostajemy lub wyjeżdżamy. Po powrocie, nim się jeszcze odezwałem, już przy bramie, ks. Henryk oświadczył, że zostaje. Na terenie parafii było już sporo uchodźców i po prostu powiedział: „Jacku, musimy się nimi zająć” (...) - KAI: Ale do pracy duszpasterskiej w Rwandzie już Ksiądz nie wrócił... – Nie. Mam pewną blokadę psychiczną. Ja przecież tych ludzi znam. Poświęciłem im wiele lat swojego życia kapłańskiego, a mimo to byli zdolni to takich okrucieństw. Widziałem przecież z maczetą w ręku katechistów, którzy wcześniej rozdawali komunię św. Nie byłbym w stanie teraz, patrząc im w oczy, mówić o miłości. Nie wiem poza tym, czy i oni chcieliby mnie słuchać, mając świadomość, że byłem świadkiem ich upadku (...) -KAI: Na początku lat osiemdziesiątych Kibeho, niedaleko Księdza parafii, było miejscem objawień Matki Bożej, która przestrzegała przed nieszczęściem. W roku 2001 Kościół je uznał. Jak Ksiądz odbierał te objawienia? – Początkowo z niedowierzaniem. Bardzo mocno krytykowali je misjonarze francuscy i belgijscy. Przychodziło jednak dużo ludzi, by uczestniczyć w kolejnych objawieniach. Ja sam byłem na jednym z nich. Trochę mnie szokowało, że osoba widząca prosiła Matkę Bożą o źródło, by… nie musiała chodzić daleko po wodę. Wydało mi się to zbyt przyziemne i budziło wątpliwości co do wiarygodności. Wkrótce jednak wizjonerka zaczęła powtarzać słowa Maryi o miłosierdziu i wezwania do modlitwy. Po rzezi w naszej parafii, gdy zgromadzili się ludzie na modlitwie ekspiacyjnej, ks. Henryk gdzieś znalazł taśmę z nagraniem słów widzącej w czasie objawienia. Dla wszystkich było wstrząsem, gdy usłyszeli, że już 10 lat wcześniej Matka Boża mówiła o śmierci prezydenta, o rzekach spływających krwią. Po raz kolejny przekonaliśmy się, że Bóg ostrzega, daje czas do opamiętania, ale ludzie z tego nie korzystają. rozm. ks. Jerzy Limanówka SAC
Rozmowa z misjonarzem wiara.pl |