Kategorie:
Nowiny
Ze Świata
Z Polski
Z Australii
Polonijne
Nauka
Religia
Wyszukiwarka 

Szukanie Rozszerzone
Konkurs Strzeleckiego:

Archiwum:

Reklama:

 
2 grudnia 2021
Z Romanem Syrkiem rozmawiał Henryk Jurewicz
Wywiad sprzed lat (2005 r.)

- Pan jest polskim muzykiem, dobrze znanym z estrad w Melbourne. Uprawia pan też bardzo szlachetną formę pracy społecznej − dzieli się pan ze środowiskiem polonijnym tak wysoko cenioną umiejętnością zawodową. Ozdobił pan muzyką niejeden koncert estradowy czy okolicznościową imprezę. Podziwiamy pana kunszt artystyczny i jesteśmy panu − oraz pańskiej rodzinie − bardzo za tę działalność wdzięczni. Pańska kariera zawodowa jest niezmiernie bogata i interesująca. Chciałbym zadać panu kilka pytań dotyczących muzyki i świata muzycznego.

Roman Syrek nie żyje - nekrolog

- Państwo udzielają się społecznie bardzo wiele. Brawa na widowni są jakąś rekompensatą, ale moim zdaniem, powinno być to jakoś szczególnie docenione i uhonorowane.

- Dla mnie granie muzyki sprawia wielką przyjemność. Od kiedy pamiętam, miałem zawsze dużą radość występowania na koncertach, dlatego bardzo chętnie się udzielam społecznie. Może też i dlatego, że nie pracuję już zawodowo jako muzyk i nie jestem tą muzyką, że tak powiem, przeładowany. Bo jeżeli ktoś pracuje w orkiestrze symfonicznej i ma próby codziennie po 3 − 4 godziny, może być już zmęczony, żeby jeszcze brać udział w dodatkowych charytatywnych koncertach. Ja takiego problemu nie mam.

- Rodzinne uprawianie muzyki, to piękny zwyczaj, choć przecież rzadki. Ciekawi mnie, jak rodzinne muzykowanie wpływa na atmosferę w domu, na wychowanie dzieci, czy było to łatwe dla państwa?

- Muzykowanie z dziećmi jest czymś specjalnym. Powstaje wtedy takie uczucie, jakby w ogóle nie było indywidualnej interpretacji utworu przez poszczególnych muzyków, jakby jedna krew płynęła w tej muzyce, a wszystko łączyło w całość − było prawdziwą grą zespołową. Nie wiem, czy to wynika z pokrewieństwa czy z podobnych upodobań muzycznych. Ale skutek jest pozytywny i duża radość na każdym koncercie. A ile pracy się za tym kryje, ile prób i ćwiczeń, tylko wie ten, kto zna to z praktyki. Nie jest czasami tak różowo, chociaż nigdy nie było jakichś większych problemów. Dzieci mają swoje okresy, dojrzewają, buntują się. Wolą czasem pograć w koszykówkę albo pojechać na wycieczkę.

- Grał pan z największymi sławami polskiego jazzu, że wymienię tylko orkiestrę Andrzeja Trzaskowskiego i zespół Jarosława Śmietany. Pewnie nie wszystkich zapamiętałem, czy zechciałby pan tę listę uzupełnić?

- Zespół Jarosława Śmietany był kwintetem, który nazywał się „Symphonic Sound Orchestra”. Koncertowałem z nimi w Polsce, jak również za granicami, chociażby na festiwalu jazzowym w Perugii we Włoszech w 1984 roku. Grałem też w zespole, który nazywał się „Swing Session” prowadzonym przez Henryka Majewskiego, w którym występowali wybitni muzycy jazzowi, tacy jak Henryk Miśkiewicz, czy Zbigniew Jaremko, albo Andrzej Jagodziński na fortepianie. Potem w „Old Timers” − w zespole jazzu tradycyjnego − kierowanym też przez Henryka Majewskiego. Dodam jeszcze, że grałem w różnych formacjach Jana Ptaszyna Wróblewskiego: w big-bandach o składach dziesięcio-, ośmioosobowych.
Jeszcze warto wspomnieć koncert Eurowizji − to była wspaniała impreza, występowaliśmy w starej Pomarańczarni w Łazienkach w Warszawie. Graliśmy na żywo, zespół prowadził Jan Ptaszyn Wróblewski. Udział brali muzycy jazzowi nie tylko polscy, ale również ze Skandynawii i z Moskwy. Był to jeden z najwspanialszych koncertów!
Grałem także w big-bandzie „Katowice PWSM”, później w big-bandzie Akademii Muzycznej w Katowicach, którego kierownikiem był dziekan Zbigniew Kalemba. Z tym zespołem byliśmy na festiwalu w Berkley w Kalifornii, gdzie znalazły się tylko trzy europejskie big-bandy, mnóstwo natomiast amerykańskich.

- Pamiętam też, że przyznano panu bardzo niegdyś prestiżowe, indywidualne wyróżnienie Złotą Tarkę za grę na puzonie.

- To był coroczny międzynarodowy festiwal o nazwie „Old Jazz Meeting”, czyli „Spotkania Starego Jazzu − Złota Tarka”. Odbywał się on w Klubie Studenckim „Stodoła” w Warszawie. I ten festiwal właśnie miał część konkursową, w której − 24 lata temu − otrzymałem główną nagrodę.

- Co pana przyciągnęło do jazzu?

- Właściwie nie wiem. Od najmłodszych lat, to znaczy gdzieś od wieku piętnastu, szesnastu lat, zacząłem się fascynować jazzem tradycyjnym, później, gdy z jazzu tradycyjnego zrodził się inny styl, tak zwany mainstream, zostałem z nim do teraz.

- Czym jazz różni się od innych gatunków muzyki, co jest w nim szczególnego, że ta różnica jest taka wyraźna dla nas, dla słuchaczy?

- Różni się charakterem i stylem, przede wszystkim charakteryzuje go swing. To się słyszy i czuje, ale jest to rzecz nieuchwytna. Istnieje oficjalna definicja swingu, jednak ona nie wyraża w pełnym sensie tego, co to właściwie jest. Czasem wspaniali muzycy klasyczni grają muzykę jazzową, improwizują, ale ich interpretacja jest nie do zaakceptowania, dlatego że nie mają poczucia swingu.
Muzyka jazzowa jest głównie muzyką improwizowaną. Podany zostaje temat główny, czyli melodia i na progresji akordowej z tej właśnie melodii instrumentaliści jazzowi − mieszcząc się w ramach rytmu − komponują na poczekaniu swoją muzykę. Kiedyś jeszcze jako młody chłopak, zaczynałem grać jazz i byłem na warsztatach muzycznych w Chodzieży. Zaczęły się dyskusje na temat muzyki jazzowej, na temat stylów, na temat muzyków. Ja słucham, co oni mówią i myślę sobie: to koniec, ja odpadam, po co ja tu przyjechałem. Doszło do przesłuchania i do jam-session − okazało się, że oni nie potrafią grać. Oni potrafili mówić, dużo mówić, a z muzyką mieli mało wspólnego.

- Czy pan komponuje muzykę?

- Nie, nie mam zamiłowania do komponowania ani do aranżacji. To wszystko, co aranżowałem dla zespołu muzycznego, robiłem z doraźnych potrzeb. Był Dzień Ojca czy Dzień Matki, czy koncerty charytatywne, trzeba było z czymś wystąpić. Aranżacje muzyki lwowskiej napisałem specjalnie dla Edwarda Dzielukowskiego, który obchodził wtedy 80 rocznicę, bo on jest Lwowiakiem. W ten sposób chciałem mu zrobić mały prezent muzyczny. Pisałem coraz to nowe aranżacje. W ciągu tych dziesięciu lat powstał tak duży repertuar, że w tej chwili z powodzeniem możemy wydać płytę.

- Jak to jest z tą zadziwiającą wręcz pana umiejętnością gry na wielu instrumentach?

- Jestem wykształconym puzonistą, choć przecież akordeon to mój pierwszy instrument, na którym zacząłem grać mając lat dwanaście. Teraz, po wielu latach przerwy, do niego wróciłem, że tak powiem z konieczności. Grałem jako młody chłopak także na saksofonie, klarnecie i na trąbce. Ucząc tutaj w australijskich szkołach średnich muzyki na instrumentach drewnianych i blaszanych, musiałem umieć zagrać na flecie czy oboju, na trąbce i waltorni. Nie mogę powiedzieć, że gram dobrze na tych instrumentach − potrafię zagrać melodię, bo muzyka i zasada muzykowania jest jedna. Kiedy gra się na instrumencie zawodowo, wtedy już ćwiczy się tak wiele, aż przestanie istnieć bariera techniczna i żeby w efekcie można było dobrze przekazać to, co się czuje − własne emocje.

- Większość z nas kontakt z muzyką realizuje jedynie przez słuchanie, pan odwrotnie − jest jej wykonawcą i twórcą. Czy lubi pan − jeśli ma na to czas − po prostu posłuchać muzyki. Jeśli tak, to jakich kompozytorów i jakie utwory? Mało mam czasu na słuchanie. Dużo ćwiczę na instrumentach, w tej chwili klasykę głównie na fortepianie, a na akordeonie muzykę jazzową. Po kilku godzinach ćwiczenia właściwie nie mam już ochoty na słuchanie innych wykonań muzyki. Ale bardzo lubię muzykę klasyczną kompozytorów takich jak Czajkowski czy Dworzak. Jestem również zafascynowany muzyką Chopina. Owszem bywamy na koncertach w filharmonii czy na operze.

- Bardzo mnie korci, żeby zadać panu pytanie bardzo naiwne z mojej pozycji wyłącznie słuchacza − jak to jest, kiedy artysta po raz setny wykonuje ten sam utwór, a nie wolno mu okazać znudzenia? Zawsze oprócz tego, że podziwiam artystę za kunszt zawodowy, to podziwiam też go za jakąś taką niesamowitą cierpliwość.

- To jest tak, jak kiedyś przeczytałem w książce o tytule „Kamasutra” − jest to książka o sztuce kochania. Jedna z postaci wyraziła się tam w ten sposób: „Co to jest? Ciągle ta sama rzecz i ciągle tak samo smakuje?” Właśnie muzykowanie mógłbym przyrównać do tej rzeczy − do miłości! Muzycy po prostu kochają to, co robią.

- I na zakończenie. Znany krytyk muzyczny, Jerzy Waldorff, mówił, że muzyka łagodzi obyczaje. Czy może pan to potwierdzić? Czy muzyka ma jeszcze aspekt wychowawczy oprócz powiedzmy rozrywkowego, przyjemnościowego, czy wpływa na ludzi tylko pozytywnie?

- Nie wiem, nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale z Waldorffem mamy jedną rzecz wspólną: on miał psa, który nazywał się Puzon, a ja jestem puzonistą.

- Dziękuję serdecznie za rozmowę.

Henryk Jurewicz