Kategorie:
Nowiny
Ze Świata
Z Polski
Z Australii
Polonijne
Nauka
Religia
Wyszukiwarka 

Szukanie Rozszerzone
Konkurs Strzeleckiego:

Archiwum:

Reklama:

 
27 grudnia 2021
Moja gwiazdka w Oświęcimiu
EWA MICHAŁOWSKA- WALKIEWICZ
W blasku kominkowego ognia, gdy wszyscy domownicy zbiorą się wokół choinki, można powspominać czas, kiedy to na naszych ziemiach szalał czwarty rozbiór Polski. Gdy wybuchła II wojna światowa, miałem wtedy 19 lat- wspomina Jan Puchta z Tarnowa. Ponieważ byłem już wtedy po maturze, wiedziałem, że muszę coś zrobić dla ojczyzny, która po tragicznych czasach zaborów, popadła znów w okres wojenny. Zapisałem się wówczas do organizacji bojowej Odwet, dowodzonej przez majora Dorobczyńskiego i jako swój obowiązek patriotyczny, dokładnie wykonywałem rozkazy swojego dowódcy. Pewnego razu, a miało się już ku zachodowi, wydano mi rozkaz rozsypania kilkudziesięciu ulotek, na rynek miejski. Wszedłem wówczas do jakiejś kamienicy przy ówczesnej ulicy Leśnej i ze strychu zrzuciłem całą paczkę ulotek na bruk. Ludzie zbierali je bardzo szybko, ale jeszcze szybciej pojawili się tam żandarmi.

Aresztowano wtedy kilku przypadkowych przechodniów, kilkunastu wyciągnięto na siłę z jakiegoś budynku, no i oczywiście wśród zebranych byłem też i ja. Zgromadzono nas w jakimś bliżej nieokreślonym pomieszczeniu, w którym oprócz kilku kopniaków nie otrzymaliśmy nawet wody do picia. Przetrzymywani tam byliśmy całą dobę, a już wkrótce załadowano nas do pociągu, a ściśle mówiąc do bydlęcych wagonów, w których także nie dostawaliśmy nic do jedzenia i picia. Myślałem, że nas jedzie tylko kilku, ale jak się okazało do wspomnianego pociągu załadowano kilka tysięcy ludzi. Ktoś podzielił się ze mną kanapką, ktoś dał mi łyk herbaty, ale przez ciągnącą się kilka dni podróż, marzyłem tylko o tym, aby dojechać do celu by tam się napić i najeść do syta. Pamiętam jak spragnieni wody ludzie, zlizywali skroploną parę wodną, która ociekała ze ścian wagonu. Myślałem, że ten wagon to miejsce najgorsze na ziemi – opowiada pan Puchta.

Po kilku dniach dojechaliśmy do celu. Na stacji kolejowej pisało Auschwitz, myślałem, że to jakieś nieznane mi miejsce, ale w każdym bądź razie lepsze niż ten przeklęty wagon. Już na stacji kolejowej oberwałem kilka kopniaków, ale uderzenie kolbą karabinu w tył głowy zamroczyło mnie totalnie. Chyba zawleczono mnie do obozu, bo tej drogi nie pamiętam. Ocknąłem się, jak już byliśmy ustawieni na placu apelowym. Po skrupulatnym przeliczeniu wszystkich przybyłych, zapędzono nas do jakiegoś baraku i wszyscy otrzyamaliśmy pasiaste mundurki i drewniane trepy na nogi.

Tak ubrani, poszliśmy na gimnastykę, która polegała na uczeniu nas podskoków i skłonów. Bez wody, bez jedzenia, po kilkudniowej podróży, gimnastyka ta zebrała spore żniwo z życia dopiero co przybyłych do obozu osób. Gdy ktoś upadał na plac gimnastyczny, kapo Lego Wietschorek, wielkimi jak łopaty rękami podnosił delikwenta do pionu. Po czym parę razy go kopnął, uderzył w twarz i dalej kazał się gimnastykować. Tak doczekaliśmy kolacji, kochanej kolacji, która smakowała mi jak żurek u mojej babci Krysi, a była to zwykła polewka na brukwi, której nawet nie osolono - ze łzami dodaje pan Jan.

Nazajutrz, znów ruszyliśmy do apelu, a po nim udaliśmy się do pracy w kamieniołomie. Kazano nam dźwigać wielkie kamienie, przenosząc je bezładnie z miejsca na miejsce. Podczas tej pracy znów nie dostawaliśmy nic do jedzenia i picia. Ale delektowałem się jedynie zapachem dymu z papierosów, jakie palili pilnujący nas SS- mani. Dym ten przypominał mi zapach domu rodzinnego, w którym palił mój ojciec. Pamiętam, jak na moich oczach ginęli młodzi ludzie, tylko dlatego, że nie mieli już sił do dalszej pracy.

Pewnego razu zaprowadzono mnie i kilku moich rówieśników do miejsca znajdującego się tuż za obozem – wspomina Puchta. Był tam wykopany dół, a wokół niego ustawieni byli więźniowie. Nagle rozległy się starzały, a ludzie ci bezwładnie powpadali do ziemnego wyrobiska. Nam kazano jedynie zakopać zwłoki tych ludzi, których nazwisk nie poznaliśmy nigdy. Myślałem, że następnego dnia to my będziemy w tym dole, ale los obdarzył nas dalej życiem. Nigdy nie zapomnę też widoku rozerwanych brzuchów tych do niedawna żywnych ludzi, z których wyłaziły w chaotyczny sposób wnętrzności.

Powoli nadszedł październik i listopad. Wszyscy myśleliśmy o domu, gdzie trwały już zapewne przygotowania do zbliżających się Świąt Bożego Narodzenia. Żal dusił nasze gardła, gdy zaczęliśmy z kolegami na bloku obozowym, wspominać nasze rodziny. Ja nie mogłem długo o tym myśleć, bo myślałem, że oszaleję z mojej bezsilności i bezsensowności mojego tu pobytu. Ale czas posuwał się naprzód i w końcu nastała wigilia. Niemcy cieszyli się tego dnia niebywale, nawet oni potrafili obchodzić to święto.

Tego dnia nie poszliśmy do pracy, zatem znów oddaliśmy się marzeniom o naszych domach. Któryś z kolegów zaintonował jakąś kolędę, która mnie zatkała tak dotkliwie, że nie wydobyłem ze swojej krtani ani jednej nuty. Myślałem, że serce stanie mi z żalu. Po wypiciu, bo trudno w tym momencie mówić o zjedzeniu jakiejś zupiny, postanowiliśmy sami sobie urządzić wieczerzę wigilijną. Oprócz dwóch ziemniaków i buraka nie mieliśmy nic innego do jedzenia. Zawinęliśmy zatem nasz prowiant w chusteczkę do nosa i rozparzyliśmy go na piecu. Takie rarytasy zjedliśmy, życząc sobie wszystkiego najlepszego. Takich wigilii przeżyłem jeszcze cztery, ale najbardziej pamiętam tę pierwszą, oby nie powtórzyła się ona już nigdy – ze łzami dopowiada rozmówca.

EWA MICHAŁOWSKA- WALKIEWICZ