Ojcze, narodziłem się znowu w Betlejem, lecz nie poznaję mojego królestwa, za dużo w nim kąkolu i chwastów, a Herod nie przerywa rzezi niewiniątek...
To samo mówią pasterze, co przybieżeli do mnie z nadzieją na sprawiedliwe żniwa i chcieli podzielić się ze mną opłatkiem, a tam gdzie rosły drzewa oliwkowe pustynia wdziera się z wichurą i toniemy w piasku...
Ojcze, nie tak wyglądała kraina naszych przodków, zatem jak zbawić ją od zła i upiorów niszczących wszelki znak życia na złamanych tablicach Dekalogu...
Wierni nucą kolędę, ale zagłusza ją chichot hien i śmiech uprzywilejowanej kasty, ferującej wyroki o wszystkim, wydających obłąkańcze uchwały godzące w prawa uchwalone na zgromadzeniach ludu, który od stuleci walczył o niepodległość, a dziś ją odbierają na zlecenie obcych? I wchodzą z mieczem do świątyń, wkrótce będą głosić niedorzeczne dekrety owej cudacznej inteligencji, która chciałaby zająć miejsce Boga?
Rozstrzygać o wszystkim z wysoka jak pasuje władcom, oduczyć od myślenia ludzi... Ojcze, sprawy zaszły na tym świecie za daleko i czas by narody oprzytomniały widząc Twe Oblicze...
I wstrzymały zakrwawione topory odrąbujące wolność od cieni i duszy, gdy nad gruzami płacz i biją dzwony... gdy chmury gęstnieją jak z nadejściem burzy...
Marek Baterowicz |