KAMPANIA NAPOLEONSKA, ROK 1812. Pierwszą noc za Berezyną przepędziłem jeszcze z bratem moim Wacławem i ostatnie cztery cwancygiery jakieśmy mieli, wydaliśmy na kupienie od żyda w jakiémś miasteczku czterech jaj, lecz tak śmierdzących, że się zdawało, jakby kura jeszcze w lecie na nich siedziała, bo zaledwieśmy takowe zjedli, oddaliśmy je womitami, co nas już i tak osłabionych o większą niemoc moc przyprawiło.Nie pamiętam, czy nazajutrz czyli też później doszedłem do Mołodeczna. Wspomnę tu równie kilka noclegów jakie przebyłem w przechodzie przez Litwę. Nie zawsze trzymałem się głównego traktu , który oczywiście był zniszczony i żadnej żywności nie mógł dostarczyć.
Jednéj nocy zaszedłem do dworu, gdzie zastałem w pokojach nieopuszczonych przez gospodarzy, konie oddziału francuskiego na woskowanych posadzkach stojące; jednakże rabunku się tam Francuzi nie dopuszczali, bo syn gospodarstwa otrzymał był od władzy jakieś pismo upoważniające go do robienia służby żandarma, którą acz nie w mundurze, ale przy pałaszu wykonywał jako stróż bespieczeństwa. Naturalnie żem mu pomógł.
Inną razą natrafiłem na dragona, który proboszcza chciał rabować i tego równie obroniłem, zgromiwszy dragona jeszcze wtenczas szanującego szlifę oficerską. Jednę noc przepędziłem we wsi wśród ogromnych lasów w chałupie , gdzie zastałem sierżanta kirassyerów saskich z trzema innymi równie jak on bez koni, którzy sobie tam wypoczynek naznaczyli. Poczciwa baba stawiała nam ciągle przetak z gotowanemi drobnemi kartoflami w mundurach, obok tego sól i cybulę; była to uczta z ogromnym apetytem ciągle sprzątana i znowu przez babę odnawiana. Popijaliśmy kwasem i żaden bankiet nie smakował mi tyle.
Gdy raz głód zaspokojony został, powiadam po niemiecku do tych ludzi, że bespieczeństwo nam każe nie czekając dnia puścić się daléj, lecz sierżant silnym głosem odpowiada, że gdy raz postanowił tu trzy dni wypocząć nie ruszy ztąd aż do dnia trzeciego. Zdawało mi się że pragnie dostać się do niewoli; opuściłem ich więc przespawszy się parę godzin. Marsz w nocy nie był niebespiecznym co do zbłądzenia, bo łuny obozujących zawsze dyrekcyą armii wskazywały, a w nocy prędzej ruszać było można, gdyż tak drogi jak i ścieżki były nierównie wolniejsze; w dzień zaś ciżba żywego pochodu nie dozwalała. Temu nie traceniu czasu winienem moje ocalenie, ale głównie Opatrzności Boskiej i ufności w Bogu, której przed przybyciem do Mołodeczna jak najwyraźniej doznałem w sposób następujący.
|
Z rana tego dnia, w którym do Mołodeczna doszedłem, byłem tak słaby, że mi się niepodobném zdawało dalej maszerować. Jeżeli jechał furgon amunicyjny, a pozwolił mi woźnica chwycić ręką za dyszelek z tyłu będący na piąte koło zapaśne przeznaczony, mogłem iść daléj; lecz nie zawsze woźnica na to pozwalał, a przynajmniej po chwili oddalał z powodu, że ma konie zmęczone.W dniu więc, który wspominam, zdawało mi się że żadną miarą dalej iść nie potrafię. Stanąłem więc na trakcie, a widząc w prawo od siebie obszerną równinę na któréj się kilka wsi znajdowało, zacząłem się bić z myślą, czy nie powinienem dowlec się do której z nich i przyjąć u chłopa obowiązek na całe życie pod jedynym warunkiem, żeby mi jeść dawał. W tém mojém rozmyślaniu nadjeżdża porucznik Turno (później jenerał ) i pyta mię co tu robię, a gdym mu mój zamiar oświadczył, namawiać mię zaczyna, abym szedł dalej przedstawiając, że już granice Polski niedaleko, a tam i podwody nam dadzą i żywność będzie łatwiejsza.
Nic na to nie odpowiedziałem, pojechał więc dalej, a ja przypominałem sobie pacierz, którego mię guwerner mój ksiądz Boucher własnoręcznie był napisał i mistycznie do kieszeni wsunął, kiedy miałem lat dziesięć. Tytuł tego pacierza był, że kto go codziennie odprawi wielkie będzie miał łaski u Boga. Pacierz ten na chwałę Matki Boskiej przeznaczony, który codziennie do téj chwili odmawiam, a który potrzebuje blisko kwadransu czasu, zmówiłem wtenczas z podwójną gorliwością i jakaś ufność we mnie wstąpiła, tak żem się poczuł dużo skrzepiony i postanowiłem sobie ile razy w życiu będę miał sposobność do tego, głosić: ile prawdziwa ufność w Bogu może być pomocną.
Więcej półtory mili od tego miejsca było do Mołodeczna; uszedłem tę przestrzeń bez żadnego większego zmęczenia i za- ledwiem wszedł do miasta, co około 2éj z południa nastąpiło, widzę po lewej stronie ulicy odosobniony od innych budynków dworek, na którego zamkniętych okiennicach dużemi literami krédą napis był Quar- tier du général de division Zajączek - amputé. Było to zrobione, aby żołnierze budynku tego nie rozbierali, bo stara gwardya obozująca na około domu gdzie się cesarz znajdował, ognie swoje rozbieraniem budynków utrzymywała.
Wszedłem do tego domu, gdzie z sieni w prawo był pokój, w którym leżał jeneral. Wszedłszy do pokoju mówię[] Przepraszam jenerała, że go będę prosił o schronienie na noc dzisiejszą i pozwolenie posilenia się, bom głodny zupełnie. Poczciwy jenerał jak najchętniéj na to zezwolił i pyta mnie się : A jakiż twój ekwipaż ?, " a na odpowiedź moję, że jestem tak jak mię pod Smoleńskiem spotkał, mówi do mnie: - Boście poczciwa krew, bo nie rabujecie; żebyście jak inni rabowali, tobyście mieli jak inni, ale lepiéj robisz, że nie rabujesz. I zarazem dodaje:- Ale mój panie Dembiński, ja twemu bratu 65 dukatów byłem winien, mogę ci te pieniądze oddać.[] Odpowiedziałem, że nie miałbym sumienia od niego w stanie w jakim się znajduje pieniędzy odbierać, że wreszcie pieniądz mi nic nie pomoże, że jeśli chce ze dwa dukaty mi oddać to przyjmę, ale że więcéj na nic by mi się nie przydało. On zaś na to - Nie ! ja mam pieniądze, bo mi cesarz 6000 fr przysłał dowiedziawszy się o moim wypadku. I nie czekając méj odpowiedzi woła pułkownika Koseckiego i mówi do niego :- Proszę cię obrachuj téż pana Dembińskiego, bo on coś kucharzowi mojemu był winien. W kilka minut wrócił Kosecki, siedem dukatów należące się kucharzowi potrącił , a mnie 58 napoleondorami wręczył.
Pożegnałem jenerała mówiąc mu, że pójdę do piekarni do jego adjutantów, aby mu spoczynku nie przerywać. Ledwiem wszedł do piekarni i za stołem zasiadł, , wpada żołnierz legii Nadwiślańskiej i pytą mię - Nie kupi sobie pan kapitan konia z sankami ? - a gdym go spytał, co za niego żąda mówi luidora dałem mu dwa i zaraz się mi ofiarował za woźnicę, co oczywiście przyjąłem. I tak pacierz ufnie zmówiony pomógł mi, bo o 10éj z rana nic nie miałem, a teraz o 2éj po południu i pieniądze i ekwipaż kompletny.
Skoro się rzecz o ekwipaż skończyła, wchodzi Wołodkowicz, któregom dopiero poznał nad Berezyną i mówi mi - Mój panie Dembiński, nie pozwoliłbyś abym konia przyprzągł do twoich sanek i abyśmy do Wilna pojechali dla zrobienia staremu kwatéry? - na co najchętniej przystałem, lecz on dodaje -Ale bo trzebaby dziś jeszcze ruszyć - na co równie przystałem prosząc go tylko by mi kazał dać co ciepłego do zjedzenia i w godzinę posiliwszy się ruszyliśmy do Smorgoń, gdzie nadedniem przybyliśmy; sanna była doskonała i litewskie szkapy ciągle galopowały. W Smorgoniach trzeba nam było popaść; zajechaliśmy do dużéj murowanéj austeryi , gdzie nam żyd jajecznicy z kilku jaj usmażył, którąśmy lichą nader wódką popili.
W czasie téj biesiady wchodzi do izby kilku sztabsoficerów, grenadyerów konnéj gwardyi Napoleona i tu dopiero dowiedzieliśmy się, że cesarz téj saméj nocy armią opuścił i 600 koni gwardyi sanki jego do Smorgoń eskortowało. Stołu naturalnie musieliśmy tym panom ustąpić, którym salcesony i likwory wkrótce przyniesiono. Ucieszyła nas ich rozmowa , bo sobie głośno winszowali , mówiąc: Maintenant nous sommes à l'a- bri des hurras. Szepnęliśmy sobie z Wołodkowiczem, musi coś być dobrego, kiedy ci panowie tak gadają. Skoro konie nasze popasły ruszyliśmy daléj, lecz o milę drogi Wołodkowicz się odzywa: - Mój panie Dembiński, nie pozwoliłbyś, abyśmy tu w lewo się wykręcili ? bo ja tu znam dobrze okolicę i więcéj 1½ mili oszczędzimy drogi.
Próżne były moje perswazye, że nie warto szukać skrócenia drogi w okolicy śniegiem zasypanéj, kiedy trakt gładki jak szklanka; lecz tak silnie nalegał, żem się dłużej opierać nie chciał.
Około południa dojechaliśmy do wsi okolicznéj bo tak nazywają w Litwie wsie przez drobną szlachtę zamieszkałe.
Zajechaliśmy do sędziwego, pobożnego szlachcica, który równie sędziwą miał żonę. Dobrém sercem lecz smutnie nas przyjęli, bo jako Polacy widzieli upadek Napoleona do którego wszyscyśmy los ojczyzny naszéj przywiązywali. Lecz co gorzej prawie na tę chwilę dla nas było niedostatek w ich domu był widoczny.Parę jaj usmażonych i galareta z nóg wołowych z octem było całém naszém posileniem , co przy mrozie 20 stopniowym nie bardzo nas posiliło.
Jak tylko konie zjadły ruszyliśmy dalej, a że wsie były blisko siebie w téj okolicy, droga już nieco była utorowaną, zdawało się więc, że bez żadnej przeszkody dokończymy podróży do wsi, gdzie Wołodkowicz miał zamiar u bogatego młynarza nocować. Lecz około 3éj z południa gdyśmy nieco pod górę w garbatéj téj okolicy jechali, i wieś za pagórkiem spostrzegali, staje nasz furman nic nie mówiąc nam, konia z przyprzążki bierze i w tył prowadzi. Nie wiedzieliśmy w jakim zamiarze, aż tu w lewo za nami słyszymy sprzeczkę, głosem proźby wprawdzie. Obracamy się w stronę tej sceny i widzimy woźnicę naszego, któren wyprzągł konia równie na przyprzążce będącego u sanek drzewem naładowanych , które chłop wiózł do wsi do któréjśmy dojeżdżali. Wraca z tym koniem, zaprzęga do naszych sanek, ale chłop za koniem swoim przybywa i prosi aby mu konia oddać. Wszedłem z chłopem w rozmowę, którą luidorem poparłem, okazuję mu, że koń którego mu dajemy jest lepszy od tego co mu bierzemy, tylko na dzisiaj zmęczony, a w dodatku daję mu tyle, ile koń jego wart. Chłop jednak czy niekontent, czy też udawał, nie przestawał narzekać, a z 15 chłopów z siekiérami wybiega naprzeciwko nas, a podzieliwszy się na dwa oddziały przybliża się ku nam; lecz głos polski nieco ich wstrzymał i jakby się oczami jeden drugiego radził co mają robić. Widziałem, że tylko skinienia czekali, aby się na nas rzucić, a furman jakby dla ułatwienia rozmowy jedzie noga za nogą. Widziałem że tu trzeba nagle się wymknąć. Kopnąwszy woźnicę naszego nogą, mówię półgłosem a jedźże bestyo. Już chłopi nie dalej nad 10 kroków byli od nas, kiedy ten konie zaciął i my się z ich środka wyrwali. Ruszyli za nami żywo, lecz droga spuszczała się w rodzaj wąwozu z płotów z obydwóch stron utworzonego i spadek do wsi był mocny, co nam spiesznie jechać dozwoliło; uszliśmy szczęśliwie przed siekiérami chłopów. Lecz zaledwiem tutaj nędzniejszej nie podpadł śmierci. Nie wiem, czy z umysłu nastawiony na sztorc kołek w płocie dębowy utknął mię wprost w piersi, że sanki galopem zjeżdżały z góry, gdyby się był kołek nie złamał byłbym na wylot przebity, a tak się tylko na mocnym siniaku skończyło.
Suchodolski - National Museum in Poznan -Przejście przez Berezynę. |
Ruszyliśmy co żywo dalej nie wiedząc ile nas jeszcze niebespieczeństw w tym dniu czekało. Pierwsza niedogodność była, że jakeśmy wjeżdżali na podwórze owego młynarza, gdzie Wołodkowicz nam dobry nocleg zapowiedział, zastaliśmy dziesięciu konnych grenadyerów, którzy nas nie chcieli wpuścić; był to ów oddział 600 koni, któryśmy w Smorgoniach odjechali. Radzi nie radzi, musieliśmy ruszyć do Oszmiany, choć już noc była ciemna, a mróz do 25 stopni dochodził.
Dojeżdżając do Oszmiany nie małośmy zostali zdziwieni, zastawszy liczny park artyleryi jak najporządniej ustawiony, przed którym szyldwachy piesze warty trzymały. Koni ani w działach, ani w furgonach amunicyjnych nie było, bo te dla mrozu znajdowały się w mieście. Odzwyczajeni od porządku nie mogliśmy zrozumieć, co ten park tak porządny tu znaczy, aż następujące wypadki dopiero nas oświeciły. Skorośmy wjechali do miasta i byliśmy już blisko rynku, stanęliśmy przed domem szynkowym, aby szukać kwatéry. Wołodkowicz poszedł dalej w miasto, ja zaś otworzyłem drzwi do szynku w domu z prawej strony ulicy znajdującego się. Jakem tylko drzwi otworzył i blask palącego się ognia na kominie ukazał się, dał się słyszeć huk działowy, a kula armatnia przeleciała mi nad głową; drugi strzał padł prawie jednocześnie i druga kula w ziemię, trochę po przedemnie uderzyła. Po czém nastąpiło hura wyraźnie kozackie. Zaszedłem poza dom, przy którym stajni zajezdnéj nie było, szukając miejsca, gdziebym się mógł schować przed kozakami. Widząc stajenkę osobno stojącą chciałem się w niej ukryć, lecz tam zastałem ośm koni jazdy włoskiej welitami zwanej i żołnierz Włoch mnie do stajni nie wpuszcza. Napróżno mówię mu kozako, kozako, ale on czy strzałów nie słyszał, czy wierzyć nie chciał, gwałtem ze stajni wypycha, lżąc mię po włosku.
Oddalam się jak niepyszny, aż tu słyszę trąbienie na koń rozlegające się po mieście i wpada podoficer wołając „ subito, monta cavallo. Wróciłem do stajni i Włochom kulbaczyć konie pomogłem, ciesząc się skoro który jeździec już wsiadł na konia. Wkrótce oprócz trąbienia usłyszałem bębnienie piechoty na allarm i zaraz rynek napełnił się kolumnami piechoty. Po chwili znalazł się i Wołodkowicz i woźnica, który uciekł z sankami z miejsca gdzie kule dosięgały. Dowiedzieliśmy się, że to była dywizya posiłkowa, która z rzeszy niemieckiéj, podobno z żołnierzy badeńskich utworzona szła Wielkiej armii na pomoc.
Uderzenie na Oszmianę przez Moskali było jak nam mówiono zrobione podług jednych przez Czerniszewa, podług drugich przez Ożarowskiego. Zdaje się, że nieprzyjaciel o odjeździe cesarza uwiadomiony, albo też miarkując ze stanu w jakim się armia znajdowała, że ten odjazd nastąpi, attak ten w nadziei schwytania cesarza był zrobił. Attak oczywiście spełzł na niczém natrafiwszy na tak wielkie siły; mówiono nam, że owe 600 koni dostały się w niewolą, a cesarz już był dawno Oszmianę przejechał. Przenocowaliśmy w Oszmianie i biorąc już dyrekcyą naszej podróży, udecydowałem żeby do 9éj z rana czekać w Oszmianie, aby jenerał tu komenderujący, któren podobno był Louazon, miał czas trakt jakokolwiek oczyścić z kozaków. Ruszyliśmy z Oszmiany dopiero o 9éj i bez popasu do Wilna około 7éj wieczór przyjechaliśmy.
CIĄG DALSZY NASTĄPI
|