Kategorie:
Nowiny
Ze Świata
Z Polski
Z Australii
Polonijne
Nauka
Religia
Wyszukiwarka 

Szukanie Rozszerzone
Konkurs Strzeleckiego:

Archiwum:

Reklama:

 
2 listopada 2009
Sonderaktion Krakau *)
Zbigniew Sudułł

Prof. Ignacy Chrzanowski
We wrześniu 1939 roku profesorowie Uniwersytetu Jagiellońskiego, po powrocie z zakłóconych przez wojnę letnich wakacji wznowili swoje zajęcia na uczelni. Początkowo, jak wspominał po wojnie ówczesny rektor profesor Tadeusz Lehr – Spławiński, niemieccy okupanci zachowywali się wobec polskich naukowców dość przyzwoicie i traktowali ich z szacunkiem. Wojskowy komendant Krakowa gen. von Hoebert złożył nawet rektorowi kurtuazyjną wizytę. Na murach Krakowa porozklejano plakaty z odezwą gen. von Brauchitscha wzywającą ludność do wykonywania normalnych zajęć i zapewniającą poszanowanie międzynarodowego prawa.

Mimo to, polskich uczonych zaczął ogarniać niepokój. Niemcy zajęli gmach Akademii Górniczej na siedzibę Hansa Franka, gubernatora części Polski nazwanej Generalnym Gubernatorstwem, wobec czego Uniwersytet użyczył kolegom z Akademii gościny w swoich murach. Niemieccy oficerowie zaczęli coraz częściej „odwiedzać” pomieszczenia Uniwersytetu. Wchodzili bez pytania i bez pukania ignorując osoby w nich pracujące. Wizyty te stawały się coraz częstsze. Nikogo nie pytając zaczęli wynosić cenny sprzęt, książki i mapy. Ich zachowanie nie wróżyło harmonijnego współżycia uczelni z okupantem.

Polacy pocieszali się jednak tym, że chroniła ich konwencja haska, gwarantująca wyższym uczelniom całkowitą niezależność. A poza tym myśleli, że naród, który tak walnie przyczynił się do rozwoju cywilizacji, naród, który wydał ludzi takich jak, Schiller, Goethe, Bach czy Beethoven, potrafi chyba uszanować kulturę innych narodów. Jednak zbrodniczych planów, jakie Heinrich Himmler przygotował dla Polaków nie przewidywali najwięksi pesymiści. Może nie wiedzieli o nich nawet Niemcy tacy jak gen. Hoebert, którzy w pierwszych miesiącach okupacji darzyli polskich uczonych szacunkiem.


Zbliżał się miesiąc listopad i senat Uniwersytetu robił przygotowania do jak zwykle uroczystej inauguracji roku akademickiego. Niemcy obawiali się, że Polacy okazję tę zechcą wykorzystać i połączyć ze zbliżającym się świętem Niepodległości 11 listopada. Powiadomili rektora, że gotowi są zastosować najsurowsze sankcje gdyby do tego dopuścił. Wobec tej pogróżki, rektor przesunął inaugurację na dzień 13 listopada.

Od kilku tygodni w pomieszczeniach Uniwersytetu szarogęsił się Obersturmbannfuerer SS (mniej więcej stopień podpułkownika) niejaki Bruno Mueller. Pewnego dnia Mueller zaprosił rektora do siebie na rozmowę. Nie była to rozmowa przyjemna, na początku zaczął wypytywać rektora o „element żydowski” na uczelni, pod koniec zaś tonem wręcz rozkazującym zażądał od niego, żeby zwołał zebranie profesorów, na którym zamierza przedstawić „niemiecki punkt widzenia w sprawie nauki i szkół akademickich”. Datę zebrania wyznaczył na dzień 6 listopada, o godzinie 12.00 w gmachu Collegium Novum.


Zgodnie z wcześniej ustalonym planem uroczysta Msza w intencji roku akademickiego odprawiona została 4 listopada. Udział w niej wzięli wszyscy profesorowie, łącznie z profesorami emerytowanymi i profesorami z Akademii Górniczej. Po nabożeństwie wszyscy dowiedzieli się o proponowanym „wykładzie” Muellera i to stało się głównym tematem rozmów. Pójść na ten wykład czy nie pójść? Mimo, że temat nie brzmiał zachęcająco przeważała opinia, że pójść trzeba, żeby nie narazić rektora na przykrości i ewentualne represje. Swój udział w wykładzie zgłosili nawet profesorowie, którzy nie musieli tam iść, jak np. emerytowani profesorowie Ignacy Chrzanowski i Kazimierz Kostanecki a także profesorowie Akademii Górniczej.

To, co działo się 6 listopada w gmachu Uniwersytetu nie miało precedensu w historii nauki, ba, w historii cywilizowanego świata. Podążających na wykład Muellera polskich uczonych uderzył niezwykły ruch w pobliżu Uniwersytetu. Ulice zatłoczone były uzbrojonymi żołnierzami SS. Również wewnątrz budynku, wzdłuż korytarzy i na schodach stali uzbrojeni żandarmi i gestapowcy. Niepokojące uczucia budziły rzędy zaparkowanych, w pobliżu Collegium Novum na ulicy Gołębiej, pustych samochodów ciężarowych. Nikomu na myśl nie przyszło do czego zostaną użyte. Wszystko to robiło na uczonych przygnębiające wrażenie. Czegoś podobnego nie widziano w sześciowiekowej historii Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Zdarzały się też incydenty, które w innych okolicznościach można by zaliczyć do zabawnych. Profesorowie Jan Gwiazdomorski i Jerzy Lande spóźnili się. Przyszli, kiedy drzwi były już zamknięte i stojący na straży gestapowiec nie chciał ich wpuścić. Widocznie niski rangą strażnik nie wiedział nic o celu zebrania i nie dawał się przekonać, że byli oni profesorami. Dopiero po skontaktowaniu się z oficerem wyższego stopnia wpuścił ich.

Po kilku minutach do wypełnionej sali wszedł Mueller z kilkoma oficerami. Nie zdjąwszy hełmu wszedł na katedrę, nie ukłonił się, przedstawił jakiegoś opasłego gestapowca jako tłumacza i rozpoczął swój „wykład”, który był obelżywą napaścią na profesorów. (Scena ta doskonale została przedstawiona w filmie „Katyń”). Powiedział, że Uniwersytet rozpoczął rok akademicki bez uzyskania pozwolenia władz niemieckich. Zarzucił wykładowcom złą wolę i wrogie nastawienia do nauki niemieckiej. Wobec tego wszyscy będą wywiezieni do obozu koncentracyjnego. Jakakolwiek dyskusja i pytania są niedozwolone, a kto będzie stawiał opór będzie, z jego rozkazu, zastrzelony.

Wykład skończony. Mueller dał profesorom rozkaz opuścić salę. Teraz dopiero okazało się, jaką rolę mieli spełnić, stojący w korytarzach uzbrojeni żołnierze i zaparkowane w pobliżu samochody ciężarowe. Wychodzących profesorów gestapowcy w brutalny sposób popychali, często kolbami karabinów, ku wyjściu skąd odprowadzali ich do czekających samochodów. Tam kazano im wspinać się na wysokie platformy, bez drabinki i bez jakiejkolwiek pomocy. Na platformach, które osłonięte były ze wszystkich stron brezentem nie było siedzeń, a dach był tak niski, że musieli stać pochyleni trzymając się jeden drugiego.


Po kilku minutach jazdy ciężarówki wjechały na podwórze byłego więzienia wojskowego przy ulicy Montelupich, gdzie kazano uwięzionym profesorom wysiadać. Po wojnie tak opisał to profesor Fryderyk Zoll: ”konwojujący nas żołnierze policyjni kułakami popędzali, gdy ktoś szedł za powoli. Ja słaby na serce nie mogłem iść dość szybko po schodach i dostałem dlatego trzykrotne pchnięcie w bok tak silne, iż przez kilka dni jeszcze odczuwałem ból. Profesorowie Stanisław Estreicher i Antoni Hoborski z Akademii Górniczej otrzymali uderzenia nawet po twarzy”.

Z Krakowa przewieziono ich do więzienia we Wrocławiu, gdzie po trzytygodniowym pobycie, załadowano do pociągu, w którym okna były zakryte, więc nie wiedzieli dokąd jadą. Przez szpary w zakryciach zdołali jednak dostrzec nazwy kilku stacji; najpierw Legnica, później dłuższy postój w Berlinie. Następną stacją był Oranienburg. Nikt nie wiedział, że zaledwie kilka kilometrów za tą stacją znajdował się jeden z najbardziej okrutnych obozów koncentracyjnych, Sachsenhausen, docelowe miejsce podróży.

Czekający na peronie SS mani z hałasem rzucili się na pociąg, pootwierali drzwi wagonów i popychając kolbami zaczęli wypędzać więźniów na peron krzycząc, „alle raus!”. (Różnica pomiędzy żołdactwem NKWD, a SS była ta, że wykonując tę samą robotę, pierwsi robili to prawie w milczeniu, drudzy z wielkim wrzaskiem i przekleństwami – obserwacja osobista).


Gdy wszyscy już wyszli na peron, SS mani kazali ustawić się im w dwuszereg i pozdejmować kapelusze. Jakiś oficer SS wywrzeszczał po niemiecku: „Teraz wy jesteście naszymi sługami, a my waszymi panami” i dał rozkaz do marszu. Po kilku minutach ujrzeli bramę z dużym napisem, „Arbeit macht frei” (Praca was wyzwoli). Słowa te umieszczone nad bramą były wizytówką każdego obozu koncentracyjnego.

Po wojnie o marszu tym tak pisał profesor Jan Gwiazdomorski: „Po przejściu bramy (prof. Władysław) Takliński upada, na niego wywraca się (prof. Leon) Sternbach. SS – i pędzą nas w dalszym ciągu i nie pozwalają nam ani na moment się zatrzymać... Widzę leżącego Taklińskiego... Stoi przy nim jakiś SS, kopie go i krzyczy by wstał. Biedny Takliński usiłuje się podnieść, opiera się naprzód na jednej ręce, potem na drugiej, traci siły i z powrotem upada. Kopią go dalej...”

W obozie wszystkim profesorom ogolono głowy, pozabierano ubrania i po dezynfekcji poubierano w więzienne pasiaki. Był już mroźny i śnieżny wieczór kiedy powypędzano ich na plac apelów w celu przeprowadzenia ewidencji. Ciepło ubranym SS - manom nie śpieszyło się. Powoli przepytywali każdego o jego przedwojennej działalności. Szczególną uwagę zwrócili profesorowie, którzy mieli brody. SS mani podchodzili do nich z wrzaskiem: „Bist du ein Jude?” (Czy jesteś Żydem?).

Zima roku 1939/40 była wyjątkowo surowa. W barakach, w których umieszczono polskich naukowców nie było ogrzewania. Dzień zaczynał się pobudką o godzinie 5.30. Ludzie, którzy nigdy nie wykonywali pracy fizycznej, bez względu na wiek i stan zdrowia, zmuszani byli do robót takich jak szorowanie podłóg, czy mycie ustępów, lodowatą wodą w temperaturze kilkunastu stopni poniżej zera. Najbardziej dokuczliwe były apele. Więźniów wypędzano na duży plac i trzymano na mrozie, często ponad pół godziny, podczas kiedy SS – mani sprawdzali czy ktoś nie uciekł. Osoby słabsze, które często upadały były bite i kopane przez strażników. Współwięźniowie wnosili, nieprzytomnych nieraz kolegów z powrotem do baraków, gdzie ich ocucali.

Uwięzienie polskich profesorów odbiło się szerokim echem poza Polską, a w wielu uniwersytetach Europy wywołało wielkie oburzenie. Przecież wśród uwięzionych były osoby znane nie tylko w Polsce, ale i w kręgach naukowych w całej Europie. Byli wśród nich członkowie różnych zagranicznych instytutów i akademii naukowych. Do władz niemieckich zaczęły docierać protesty z Węgier, Turcji i innych państw, a u Hitlera osobiście interweniował Mussolini.

Niemcy nie byli specjalnie wrażliwi na opinię zewnętrznego świata, to jednak interwencja z zewnątrz musiała poskutkować. W lutym 1940 roku postanowili bowiem zwolnić naukowców chorych i tych, którzy przekroczyli 40 rok życia. Zanim do tego doszło, w obozie w Sachsenhausen, śmierć poniosło kilkunastu profesorów. Jeszcze przed zakończeniem roku 1939, w grudniu, w samą Wigilię Bożego Narodzenia zmarł profesor Akademii Górniczej, Antoni Meyer, a 28 grudnia profesor historii prawa na UJ i członek Akademii Umiejętności, Stanisław Estreicher. Do końca lutego 1940 roku zmarło ich trzynastu.

Może niewłaściwe jest tu użycie słowa „zmarł”. Różnie się bowiem umiera. Śmierć może być spokojna, łagodna, ale może też być gwałtowna i męczeńska. W tym przypadku należałoby raczej użyć drugiego określenia, bo polscy profesorowie byli w bestialski sposób zamęczeni na śmierć. Nawet wielu z tych, którzy zostali zwolnieni w roku 1940, wkrótce po powrocie zmarło. Ci, co zostali przy życiu i wrócili, zorganizowali później Tajny Uniwersytet w Krakowie.

Pobyt profesorów w obozie koncentracyjnym był pełen przykładów heroizmu. Mimo poniżenia i poniewierki nie zapomnieli kim byli. Potrafili zachować swoją godność. Silniejsi, zarówno fizycznie jak i psychicznie wspierali słabszych. Bohaterską wręcz była postawa profesora Kazimierza Stołyhwy, członka licznych instytutów i akademii międzynarodowych, który nie przyjmując propozycji zwolnienia powiedział, że jego miejsce jest razem z kolegami, którzy są niesłusznie więzieni i poniewierani za to tylko, że są polskimi naukowcami.

Wczesne zwolnienie profesora Fryderyka Zolla, członka Akademii Prawa Niemieckiego, budzi kontrowersje po dzień dzisiejszy. Niektórzy „badacze” przeszłości zarzucają mu współpracę z Niemcami. Nietrudno jest się domyślić, że powodem tego może być jakiś spór z jego wnukiem, profesorem Andrzejem Zollem, jednym z byłych sędziów Trybunału Konstytucyjnego III RP. Cień wnuka padł tu na dziada, co zwykle bywa odwrotnie.


Profesorowie: Antoni Meyer, Stanisław Estreicher i Stefan Bednarski

Co musieli przeżywać polscy uczeni przekracza zasięg wyobraźni? Przecież byli to ludzie, którzy zaledwie kilka miesięcy przedtem traktowani byli w Kraju z najwyższym szacunkiem, niektórzy z czcią niemal. Wielu z nich znanych było poza Polską. Uważani byli za niekwestionowane autorytety, żyli w dostatku i w komforcie. Niektórzy byli schorowani, lub w podeszłym wieku jak, zamęczeni na śmierć w Sachsenhausen, profesorowie Kazimierz Kostanecki (lat 77) i Ignacy Chrzanowski (lat 74). Dla hitlerowskich oprawców nie miało to żadnego znaczenia. Omamieni ideologią rasowej wyższości dążyli do zniszczenia narodu przez pozbawienie go klasy przywódczej.

W okresie okupacji Uniwersytet Jagielloński był zlikwidowany. W jego miejsce Niemcy powołali do życia „Institut fur Deutsche Ostarbeit” (Niemiecki instytut do prac na wschodzie). Polakom, jak pisał Himmler w roku 1940, wystarczyło „Liczenie najwyżej do 500, napisanie własnego nazwiska i być posłusznym Niemcom. Czytania nie uważam za konieczne.”

To, co stało się 6 listopada 1939 roku na Uniwersytecie Jagiellońskim działo się później na innych uniwersytetach polskich, pod obydwiema okupacjami – niemiecką i sowiecką. Na gmachu Collegium Novum znajduje się obecnie tablica pamiątkowa ku czci tych luminarzy nauki w Polsce. Pod nią, 6. listopada każdego roku Polacy zbierają się, by oddać im hołd i złożyć kwiaty.

Zbigniew Sudułł

*) na podstawie książki pod tym samym tytułem