Kategorie:
Nowiny
Ze Świata
Z Polski
Z Australii
Polonijne
Nauka
Religia
Wyszukiwarka 

Szukanie Rozszerzone
Konkurs Strzeleckiego:

Archiwum:

Reklama:

 
29 kwietnia 2010
Krajobraz polityczny przed wyborami
Jerzy Kropiwnicki
Zgłoszono już wszystkich kandydatów w wyborach prezydenta Rzeczypospolitej, które odbędą się 20 czerwca br. PiS odwlekało ogłoszenie swojego kandydata - choć chyba wszyscy spodziewali się, że to właśnie on wystartuje w zbliżających się wyborach. Przyczyna? Ogłosić kandydaturę Jarosława Kaczyńskiego można było dopiero po pogrzebie ostatniej ofiary katastrofy pod Smoleńskiem. Na liście oficjalnych kandydatów tylko dwóch jest "wybieralnych", tzn. mających realne szanse na wejście do drugiej tury: Jarosław Kaczyński i Bronisław Komorowski. Pozostali raczej nie wezmą udziału w finale. Po co więc startują?

Kandydatów jest zbyt wielu

Startują z kilku powodów. PSL i SLD musiały wystawić swoich kandydatów. Partia polityczna nie może zrezygnować z wystawienia swego reprezentanta, bo grozi to utratą części elektoratu: część jej wyborców (ale i działaczy) może tak głęboko się zaangażować w walkę po stronie "cudzego" kandydata, że w końcu stanie się on ich własnym. Dla takich kandydatów jak Marek Jurek czy Kornel Morawiecki (którzy nie dysponują poważnymi funduszami) wybory to okazja do zbudowania struktur partyjnych w oparciu o komitety wyborcze. Będą oni próbowali odegrać większą rolę w wyborach samorządowych i parlamentarnych. Ale i dziś, i w przyszłości problemem dla nich będzie bardzo wysoki koszt kampanii wyborczej.

Janusz Korwin-Mikke zawsze korzysta z okazji promowania swych liberalnych poglądów ekonomicznych i wystąpi na każdej trybunie, która będzie dla niego dostępna. Wyboru jednak spodziewać się nie może. Andrzej Olechowski zapewne liczy na to, że PiS i PO tak dalece "pokaleczą się" w wyborczej walce, że on na tym skorzysta, w myśl powiedzenia: Gdzie się dwóch bije, tam trzeci korzysta. Popierający go działacze Stronnictwa Demokratycznego z pewnością chcieliby jego powrotu na scenę polityczną. Posiadają majątek i struktury lokalne, ze szczeblem powiatowym włącznie. Część z nich po prostu żyje z tego majątku i nie wykazuje już wigoru politycznego, ale...

Pozostali kandydaci nie mają najmniejszych szans - zapewne będą jednak chcieli przypomnieć o sobie wyborcom, zaistnieć publicznie lub drogo "sprzedać" (za obietnice personalne i programowe) swe ewentualne poparcie jednego z "finalistów". Ale zebranie 100 tys. podpisów może okazać się dla wielu z nich niemożliwe do uzyskania.

Perspektywa Prawa i Sprawiedliwości

Mimo że wszyscy wiedzieli, iż Jarosław Kaczyński wystartować musi, to problem Prawa i Sprawiedliwości pozostaje bardzo poważny. Jeżeli prezes PiS wygra (co bardzo prawdopodobne), to będzie musiał zrezygnować z członkostwa i przewodnictwa w partii. To dla niego trudna perspektywa. Partia jest jego dziełem autorskim. Nie ma w niej następcy, który byłby jednocześnie lojalny i miał silne poparcie w strukturach. "Trzeci bliźniak" - Ludwik Dorn, jest dziś poza PiS, a jego stosunki z Jarosławem Kaczyńskim były ostatnio bardzo złe. Przemysław Gosiewski, drugi z ewentualnych następców prezesa PiS, zginął w katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem. Jest jeszcze kilku innych polityków PiS, którzy mogliby zastąpić obecnego prezesa - ale albo brakuje im zaufania ze strony szefa, albo po prostu charyzmy. Kandydaci młodszego pokolenia, np. Zbigniew Ziobro, nie należą do tzw. zakonu, czyli do starych współpracowników braci Kaczyńskich jeszcze z okresu Porozumienia Centrum. "Zakon" zresztą za Ziobrą nie przepada i obawia się jego ambicji.


Zdjęcie, które można dostać na ulicach Gdańska po podpisaniu deklaracji poparcia dla Jarosława Kaczyńskiego

PiS ma zatem bardzo trudny problem: kto poprowadzi partię do wyborów samorządowych na jesieni tego roku i parlamentarnych w roku przyszłym? Kto zapewni zwycięstwo (lub przynajmniej dobry wynik) i utrzyma jedność formacji? Ewentualna przegrana Jarosława Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich spowodowałaby kryzys w partii ze wszystkimi tego konsekwencjami.

Kilka lat temu PiS miałoby łatwiejszą sytuację: szefem partii mógłby zostać np. Ludwik Dorn (gdyby Jarosław Kaczyński kandydował) lub kandydatem na prezydenta mógłby być Marek Jurek czy Kazimierz Marcinkiewicz (gdyby nie wybrał kariery celebryty skandalisty). W niektórych mediach sugerowano nawet, że kandydatem w wyborach prezydenckich ma zostać Janusz Śniadek, opierając to przypuszczenie na udzieleniu mu głosu w czasie pogrzebu pary prezydenckiej na Wawelu. Tymczasem wyjaśnienie było proste: Janusz Śniadek jest przewodniczącym NSZZ "Solidarność" i miał obowiązek pożegnać w imieniu związku osobę, która kiedyś nim kierowała. Śniadek nie jest członkiem PiS. Kandydować mógłby także poprzedni lider "Solidarności" Marian Krzaklewski - ale jego drogi z PiS rozeszły się w czasie wyborów do Parlamentu Europejskiego.

Konsekwencje tych wyborów

Zarówno zwycięstwo kandydata PO, jak i wiktoria PiS będą miały negatywne skutki dla ich formacji. Zwycięstwo Bronisława Komorowskiego spowodowałoby skupienie środowisk kojarzonych z konserwatywnymi w PO wokół Pałacu Prezydenckiego i osłabienie ich pozycji w partii. Platforma przesunęłaby się jeszcze bardziej w kierunku liberalno-lewicowym. Zwycięstwo Jarosława Kaczyńskiego oznaczałoby utratę przez PiS charyzmatycznego przywódcy - co może mieć konsekwencje w przyszłorocznych wyborach parlamentarnych. Jego ewentualna klęska (co mało prawdopodobne) przyniosłaby wielki kryzys w PiS. Klęska Komorowskiego nie będzie miała negatywnych konsekwencji dla jego środowiska - każdy zrozumie, iż w tej sytuacji (katastrofy lotniczej) wygrać nie mógł, kampania wyborcza może umocnić jego osobistą pozycję w PO jako "polityka superligi". Czy Donald Tusk nie poczuje się tym zaniepokojony?

Dla Polaków ważne jednak jest zupełnie inne pytanie: który kandydat najlepiej będzie służył naszej Ojczyźnie?

Dr Jerzy Kropiwnicki

Autor był ministrem pracy i polityki społecznej w rządzie Jana Olszewskiego, kierownikiem Rządowego Centrum Studiów Strategicznych w rządzie Jerzego Buzka, następnie ministrem rozwoju regionalnego i budownictwa oraz przez 10 lat prezydentem Łodzi.

Nasz Dziennik.pl