Kategorie:
Nowiny
Ze Świata
Z Polski
Z Australii
Polonijne
Nauka
Religia
Wyszukiwarka 

Szukanie Rozszerzone
Konkurs Strzeleckiego:

Archiwum:

Reklama:

 
25 maja 2010
Wschodnia dziecinada
Rafał Ziemkiewicz
Medialna kampania „pojednania z narodem rosyjskim” to festiwal absurdu. W pewnym sensie jednak jest ona pożyteczna. W ciągu kilku tygodni zdołano skumulować i wyeksponować w niej intelektualne słabości polskich elit opiniotwórczych i politycznych, które czynią nas bezbronnymi w międzynarodowej grze – na czele z wykpiwanym już przez Wańkowicza polskim „chciejstwem”.

Absurdalne jest już samo mówienie w kontekście politycznej odwilży o pojednaniu narodów. Sugeruje to, że problemem dotychczasowych relacji Polski i Rosji była wrogość między narodami. Jest to teza z gruntu fałszywa. Tradycja polskich gestów sympatii wobec „przyjaciół Moskali” jest niemal równie długa, jak tradycja narodowowyzwoleńczych zrywów przeciwko rosyjskiej władzy.

Określanie naszych powstań jako „walki z caratem”, a nie „walki z Rosją” nie było wymysłem peerelu, nie nazywaliśmy nigdy zbrodni komunistycznych, także Katynia, zbrodniami „rosyjskimi”, ale „sowieckimi”. Opozycja wobec komunizmu i sowieckiej okupacji nie przekładała się nigdy na odrzucanie rosyjskiej kultury – przeciwnie, na przykład określany (wbrew własnej woli) mianem „barda »Solidarności«” Jacek Kaczmarski nigdy nie ukrywał swego artystycznego długu zaciągniętego u Wysockiego, wcześniej ogromną popularnością cieszył się w naszym kraju Okudżawa (albo, sięgnę po przykład ze swojej skromnej działki, bracia Strugaccy czy Kir Bułyczow). Także ze strony niezależnych środowisk rosyjskich mieliśmy zawsze wiele dowodów sympatii dla Polski. O masowych i raczej pozbawionych szczególnych spięć kontaktach prostych Polaków i Rosjan na gruncie ekonomicznym w ostatnich 20 latach aż się nie chce wspominać.

Mówiąc krótko, w naszej tradycji niepodległościowej zawsze mocno była zaznaczona świadomość, że walczymy nie z narodem rosyjskim, ale z satrapią, która gnębi własnych poddanych nie mniej niż ludy podbite. Jeśli przekładało się to na negatywny stereotyp Rosjanina, to tylko jako biernego niewolnika, który służy podłej władzy, zamiast też się buntować.

Wolno być życzliwym

Natomiast w Rosji niechęć do Polski była głównie skutkiem antypolskiej propagandy dyrygowanej z Kremla. Sowieckie kryminały były zawsze nudne, bo z góry było w nich wiadomo, kto zabił – ten o polskim nazwisku. Obywatele ZSRR słyszeli wielokrotnie, niemal oficjalnie, że przyczyną ich biedy są koszty bratniej pomocy udzielanej Polsce i innym demoludom, później zaś, w okresie posowieckim, bombardowani byli opiniami o Polsce – „natowskiej dziwce”, która „zdradziła” słowiańszczyznę i za wyzwolenie odpłaciła dywersją w obozie socjalistycznym opłaconą amerykańskimi dolarami.

Bezustannie oskarżano Polskę o „knucie” przeciwko Rosji, przedstawiano nas jako inspiratorów wszelkich antyrosyjskich poczynań Europy i Ameryki, szermowano też zupełnymi, bezczelnymi kłamstwami, jak rzekome „przewyższające” Katyń wymordowanie na rozkaz Piłsudskiego 80 tysięcy jeńców sowieckich w 1920 roku. Ta propaganda nie mogła zostać bez wpływu na Rosjan, zwłaszcza na tę ich specyficzną grupę, którą przyjęto nazywać „sowkami”, czyli ludzi całkowicie zindoktrynowanych w duchu sowieckim.

To, co nasi naiwni biorą dziś za spontaniczne „pojednanie”, jest w dużym stopniu skutkiem wyciszenia propagandowych napaści na nasz kraj i zastąpienia ich przekazem diametralnie odmiennym. Odruch współczucia, życzliwości po katastrofie, który tak nas ucieszył, był bez wątpienia spontaniczny, ale w kraju takim jak Rosja być może nie przybrałby masowych rozmiarów, gdyby prezydent i premier, demonstracyjnym zapaleniem cerkiewnych świec i bezprecedensowym orędziem kondolencyjnym w państwowej telewizji, nie dali jasnego sygnału, że okazywanie Polakom życzliwości nie będzie już źle widziane.

Bez wątpienia mamy do czynienia ze zmianą sposobu informowania Rosjan o Polsce przez ich rządowe media. Katyń to już nie „antyrosyjska podłość”, ale oczywista wina Stalina (zmiana nie obejmuje jednak stanowiska Rosji w Strasburgu, tam, gdzie uznanie winy przełożyć się może na konkretne skutki finansowe), Polacy nie są już zapiekłymi nienawistnikami knującymi obsesyjnie, gdzie i jak by tu jeszcze zrobić braciom Słowianom wbrew, tylko przyjaciółmi. Zapewne to wyciszenie antypolskiej propagandy przekłada się na wzrost sympatii Rosjan do Polaków, i, prawem reakcji, na większą, a w każdym razie chętniej okazywaną, życzliwość Polaków względem Rosjan.

Trudno jednak dawać posłuch hałaśliwym rusofilom, którzy nagle tak masowo objawili się w mediach, gdy na tej podstawie usiłują zaprzeczyć całej wieloletniej tradycji naszych kontaktów i postawić znak równości pomiędzy Kremlem a rosyjskim narodem. Propaganda „pojednania” w istocie bowiem temu ma służyć: skoro miliony Rosjan okazały nam współczucie, to z dnia na dzień zapominamy o wszystkich zastrzeżeniach, jakie mieliśmy dotąd do Kremla. Skoro Kreml najwyraźniej zmienił swe postępowanie wobec nas, to znaczy, że zmieniły się wzajemne stosunki między narodami.

Kreml istotnie od pewnego czasu zachowuje się wobec Polski inaczej. Przez ostatnie 20 lat świadomie i skutecznie grał na to, żeby mieć z Polską stosunki wrogie. Ponieważ Polska na złych stosunkach z Moskwą traciła w oczach Zachodu, kolejne nasze rządy podejmowały jednostronne starania o ich poprawę (policzmy tylko liczbę nieodwzajemnionych polskich wizyt na najwyższym szczeblu) – zawsze były one torpedowane pod byle pretekstem. A to podnoszono do rangi casus belli fakt, że rosyjscy rekietierzy pobili w polskim pociągu rosyjskich turystów, a to inspekcje sanitarne znajdowały na zawołanie bakterie w polskim mięsie czy ziemniakach. Najchętniej stosowanym i zawsze skutecznym sposobem było jednak uderzenie w symbole. Ilekroć robiło się cieplej na linii Moskwa – Warszawa albo chłodniej na liniach Moskwa – Berlin, Moskwa – Paryż, jakieś rosyjskie ministerstwo wydawało prowokacyjne oświadczenie (np. o pakcie Ribbentrop-Mołotow) albo którejś instancji sąd czy prokuratura zaprzeczały zbrodni katyńskiej.

Małpa już niepotrzebna

By użyć przenośni, jakiej do niedawna używali ludzie PO w kuluarowych rozmowach o prezydencie, Polska była dla Kremla tą małpą w klatce, która dla skuteczności jej polityki ma wrzeszczeć, rzucać się i straszyć publikę (czyli, w tym wypadku, stolice europejskie), więc ilekroć małpa się uspokaja, trzeba kopnąć w klatkę, żeby znowu zaczęła swoje. Ponieważ polska wrażliwość na symbole historyczne jest na świecie doskonale znana, a polska martyrologia na wschodzie pełna zapalnych skojarzeń, rozgrywanie Polski w ten sposób szło bez trudu. Warszawa za każdym razem okazywała się bezradna.

Dlaczego Kreml przestał tę grę uprawiać? Tylko – przepraszam, ale nie można tego ująć inaczej – skończony polityczny idiota może wierzyć, że to duchowy wstrząs, jakim była smoleńska katastrofa, odmienił serca przywódców rosyjskich. Pomijając już, że w polityce, zwłaszcza międzynarodowej „niet sientimientow”, to przecież zmiana ta zaczęła się na długo przed tragedią, a na kilka tygodni przed nią została przypieczętowana faktami, których po prostu nie można nie zauważać.

W istocie Kreml zaczął traktować nas przyjaźnie z tej samej przyczyny, dla której wcześniej traktował nas wrogo: bo tak jest w interesie Rosji. Rosyjska polityka zagraniczna zawsze prowadzona jest w interesie Rosji. I prowadzona jest w sposób godny najwyższego uznania, z żelazną konsekwencją.

Moskwa zawsze stara się osiągnąć, jak najwięcej w danej chwili osiągnąć można. Jeśli musi odłożyć na jakiś czas aspiracje do światowej dominacji, stara się być ważnym partnerem gry globalnej. Jeśli wypada z ligi globalnej, stara się być mocarstwem regionalnym. Jeśli jakieś drzwi się zatrzaskują, wycofuje się, żeby jej nie przytrzasnęły, ale jeśli tylko pojawią się sygnały, że zamek puszcza, od razu stara się wepchnąć w nie stopę. Słowem, rosyjska polityka, realistyczna, elastyczna, ale twarda, długofalowa, prowadzona przez dobrze przygotowaną i mimo politycznych zakrętów tę samą państwową, czy raczej imperialną, elitę, jest przeciwieństwem polityki polskiej – naiwnej, skupionej na symbolach i pozorach, prowadzonej przez przypadkowych ludzi miotanych przypadkowymi porywami emocji i myślących w kategoriach doraźnych politycznych korzyści, często partykularnych.

Koniec gry o prymat

Rosja, państwo o globalnych aspiracjach i wpływach, nie ma osobnej polityki wobec Polski. Ma politykę wobec Niemiec, Francji i reszty Europy, wobec USA – postępowanie z Polską jest ich wypadkową. Pozycja Polski na politycznej mapie, szkicowanej na Kremlu, zmieniła się, ponieważ zmieniła się cała geopolityczna układanka. Po prostu.

Dokładny opis przyczyn i istoty tej zmiany, zachodzącej stopniowo od lat, a korzeniami sięgającej zamachu na WTC, to temat na osobne, wymagające uwzględnienia bardzo wielu danych, opracowanie. Bez wątpienia jednak Rosja ostatecznie odkłada do lamusa odziedziczoną po ZSRR strategię rywalizowania z Zachodem o pozycję pierwszego światowego supermocarstwa. W strategii tej wszystko podporządkowywała ona konfrontacji z USA, za głównego wroga uważała NATO, a Polska – przepraszam, znowu użyję zoologicznej metafory – była czymś w rodzaju psa odwiecznie nielubianego sąsiada; samego sąsiada zaczepiać nie można, bo to grozi poważną awanturą, ale psa warto co i raz kopnąć, żeby wybadać, czy sąsiad nadal jest zdeterminowany go bronić.

Z licznych przesłanek, które tę sytuację zmieniły, wymienić trzeba rewolucję w energetyce, jaką przyniosła nowa amerykańska technologia wydobywania gazu z łupków bitumicznych. USA w krótkim czasie z importera gazu staną się jego eksporterem, złoża łupkowe znajdują się także w Polsce. Najskuteczniejsza dotąd broń Kremla przestaje więc działać. Nakłada się na to wyraźna gotowość wycofania USA z Europy, i wyraźny odpływ zapędów integracyjnych w samej Europie. W Waszyngtonie po raz pierwszy rządzi polityk, który nie ma europejskich korzeni, nie uważa Rosji za światowego rywala, potrzebuje natomiast jej wsparcia w grze o Azję i walce o okiełznanie islamu. Oferowaną za nie zapłatą jest niedwuznacznie okazywana gotowość „wpuszczenia” Rosji do Zachodu. Tyle co do USA.

Co do Europy – dotychczasowa gra Moskwy na rozkruszanie „spójności” Unii jest już niepotrzebna, bo ta spójność przestała istnieć. Nie ma już potrzeby irytowania polskiej małpy, by jej wrzask przekonywał Berlin i Paryż, że rozszerzanie Unii na wschód było złym pomysłem, bo Berlin i Paryż są już wystarczająco efektami rozszerzenia rozczarowane.

Zrodzone na fali „jesieni narodów” poczucie misji niesienia demokracji na wschód wygasło, a jeśli gdziekolwiek się jeszcze tliło, zgasił je definitywnie finansowy kryzys. Właściwie poza Czechami żaden z nowych członków Unii nie spełnił oczekiwań. Rosyjska oferta powrotu do tradycyjnej polityki „stref wpływu” została więc przyjęta, choć nie wiadomo, gdzie i kiedy, czego najlepszym dowodem jest przypieczętowanie geopolitycznej pozycji Ukrainy.

Z punktu widzenia Kremla nad korzyściami ze złych stosunków z Polską zaczynają więc przeważać potencjalne korzyści z dobrych z nią stosunków. Otwierając erę przyjaźni, Rosja pokazuje, że potrafi się z Warszawą dogadać nie gorzej niż Berlin, a więc może i ona wziąć na siebie rolę centrum stabilizującego ten region świata. Odcinając stalinowski bagaż – że choć ma do demokracji swoją drogę, jest w gruncie rzeczy państwem z tej samej rodziny co inne europejskie mocarstwa.

Rosyjscy sternicy nie byliby sobą, gdyby i tej operacji nie przeprowadzili w sposób dający im maksimum korzyści. Tak jak sami podzielili między siebie rolę dobrego i złego gliniarza (Miedwiediew obsługuje nowoczesność i rozliczenia ze Stalinem, Putin sentymenty posowieckie), tak rozegrali i Polskę, oferując skłóconemu z prezydentem premierowi marchewkę, czyli rolę tego, który będzie się mógł pochwalić postanowionym właśnie na Kremlu historycznym pojednaniem z Polską. Elementem rozgrywki było zaproszenie Tuska na wcześniejsze o kilka dni uroczystości w Katyniu mające, dzięki uczestnictwu Putina, „przykryć” propagandowo planowane od stycznia obchody 10 kwietnia, a Tusk przynętę ochoczo uchwycił.

Raport ambasadora

W sprawę wdał się los. Uporczywa gra ze strony Kancelarii Premiera o obniżenie rangi wizyty Kaczyńskiego i obrona jego kancelarii, między innymi polegająca na zgromadzeniu jak najwyższych rangą gości, w połączeniu z socjalistycznym bardakiem po obu stronach granicy doprowadziła do tragedii, a co najmniej spotęgowała jej skutki. Ale w polityce ta tragedia niczego nie zmieniła, bo nie mogła niczego zmienić. Kreml nie zastygł w bezruchu, rosyjscy dyplomaci nie chwycili się za serca i za głowy, w nagłym impulsie przebudzonych sumień przysięgając sobie, że teraz diametralnie zmienią swój stosunek do Polaków i doprowadzą do historycznego pojednania narodów. Nie. Wykonali niezbędne gesty, oddali żałobie, co należało, i dalej realizują swoją państwową politykę. Tak jak skutecznie rozgrywali na swą korzyść wojnę PO z PiS, tak teraz wyciągają korzyści z wyborczego kryzysu w PO, w oczywisty sposób grając przeciekami ze śledztwa i „czarnymi skrzynkami”, które co i raz obiecują przekazać polskiej prokuraturze, by w ostatniej chwili oznajmić, że będzie to możliwe dopiero za jakiś czas.

Zbyt wiele razy pisałem o umysłowej ociężałości polskich elit, o ich niedouczeniu, braku elementarnych instynktów politycznych, braku realizmu, by chciało mi się te bezsilne filipiki powtarzać. Jeśli pragnące uchodzić za poważne ośrodki opiniotwórcze chcą się kompromitować, jeśli w ich mediach z dnia na dzień Putin z tyrana-mordodzierżcy (z którym, dla obelgi porównywały Kaczyńskiego) zmienia się w szczerego demokratę i przyjaciela, miraż „pojednania” staje się kolejną propagandową pałką do okładania przez establishment opozycji, a najwyższym politycznym argumentem staje się to, że znany aktor wejrzał w oczy Putina i zapewnił, że on nie gra, jest szczery – to to jest właściwie polska norma. Aż się nie chce nawet wzruszyć ramionami.

W balladzie wspomnianego Jacka Kaczmarskiego o Rejtanie ambasador Repnin pisze do carycy o Polakach „rozgrywka z nimi to nie żadna polityka/to wychowanie dzieci, biorąc rzecz en masse”. Niestety, te słowa równie dobrze mógłby rosyjski ambasador z Warszawy napisać w liście do swych przełożonych także dzisiaj.

Rzeczpospolita