Urządzenia lotniska w Smoleńsku działały 10 kwietnia prawidłowo, ale są przestarzałe i bardzo nieprecyzyjne. Przy złej pogodzie piloci muszą tam polegać wyłącznie na sobie
- Ta załoga chyba nigdy nie lądowała na lotnisku wyposażonym w radiolatarnie [dziś prawie wszystkie lotniska mają system precyzyjnego naprowadzania, tzw. ILS]. To urządzenia bardzo nieprecyzyjne. Kiedy latałem na takie lotniska jak Smoleńsk, śmialiśmy się, że to wycieraczka - strzałka raz w lewo, raz w prawo. Lot trzeba wtedy wypośrodkować między wychylenia - tłumaczy płk Gruszczyk
, wieloletni pilot i instruktor LOT i Centralwings (15 tys. wylatanych godzin), b. dowódca eskadry tupolewów w 36. Specjalnym Pułku Lotnictwa Transportowego przewożącym najważniejsze osoby w państwie.
Smoleńskie lotnisko piloci z 36. Pułku znali dobrze, bo lądowali tam wcześniej. Dowódca Tu-154 mjr Arkadiusz Protasiuk był 7 kwietnia drugim pilotem samolotu premiera. Wtedy pogoda była piękna. Ale trzy dni później, gdy pilotował maszynę z prezydentem Lechem Kaczyńskim i 95 innymi osobami, warunki były fatalne: gęsta mgła, widzialność pozioma 200-400 m, pionowa poniżej 50 m.
Minimalne warunki do lądowania w Smoleńsku to 1000 i 100 m. Co więcej, uprawnienia mjr. Protasiuka pozwalały mu lądować przy widzialności co najmniej 1800 i 120 m. Nie powinien był więc zejść poniżej 120 m (to tzw. wysokość decyzji), jeśli nie widział wtedy ziemi i nie dostał zgody na lądowanie. Ale Tu-154 zniżał się aż do 20 m.
więcej:Lot na ślepo |