Kategorie:
Nowiny
Ze Świata
Z Polski
Z Australii
Polonijne
Nauka
Religia
Wyszukiwarka 

Szukanie Rozszerzone
Konkurs Strzeleckiego:

Archiwum:

Reklama:

 
7 listopada 2010
Jesień cyborgów i zawistnych świerszczy
J. Dydusiaka "Powroty seria IV/cz.3"

Od początku nurtowały mnie złe przeczucia. I stało się. Gdy otworzyły się drzwi – pojąłem istotę. Zrozumiałem sedno niepokoju. Powiało, bowiem grozą. Sanatoryjna gawiedź niczym wiotkie sitowie zafalowała. W progu stał dwuoki cyborg. Miał 2 metry wzrostu i barczyste bary. I nie tyle szkła zamocowanych drutem gogli na twarzy, ile rzeźnicki fartuch uzupełniony gumowcami po kolana, wzbudzały niepokój. Mimo woli wszyscy odchylili się do tyłu. A on, patrząc pilnie w trzymane w ręku papiery zaczął mechanicznie sylabizować: U-la Ko-nika, Zu-za Be-bak, Jan Dy-du- siak....Próbuję się chować. Darmo. Oczy zrezygnowanych współofiar spoglądają karcąco; dlaczego opóźniasz egzekucję? Przygnieciony ciężarem niepewności powstaję. Podążam za katem. Zatrzaskują się drzwi komory. Nie ma odwrotu.

Przerażony wpatruję się w oprzyrządowanie celi. Łoże tortur obleczone plastykiem. Pan się kła-dzie - słyszę. Na wpół nagi, drżąc z emocji, nie stawiam oporu. To tak wygląda droga ku ostateczności? Ku lepszemu? Choć mówił Pan – pocieszam się: a ogień piekielny pochłonie grzesznych. Tych, w pysze zatwardziałych. A ja? Przecież starałem się. Może nieudolnie, potykając się na bezdrożach, na manowcach, lecz bogaty wiarą i dobrymi chęciami.

Na stopy spłynęły pierwsze płaty błota. Potem na kolana. Całe nogi i nie wiedząc, kiedy unurzany po szyję leżałem przygwożdżony, bez ruchu, bez władzy, w parę minut wstecz, jeszcze w miarę ruchawych girach. Pan się nie ru-sza – zabrzmiało kolejne polecenie. Plastykowy worek zamknął się pod szyją. Na świat wystawała jedynie unieruchomiona borowiną, przygwożdżona zamkiem z czarnego plastyku, przerażona głowa. Po chwili, zapadłem się w ciemność. Gdy obudziłem się, pochylała się nade mną całkiem sobie niczego, blond twarzyczka. A więc udało się – pomyślałem. A więc nie w koszmarze ciemności niebytu, ale z wdzięcznymi, blond włosymi aniołkami – przyjdzie mi balować. Zgrabne paluszki – otwierały zamek. Potem te same, zatrzymując się tu i owdzie, ściągały ze mnie pracowicie błotko.

A teraz niech pan wejdzie pod prysznic. Zmyje to ohydztwo. Na haku, obok komory zwieszał się nieskazitelnie śnieżnobiały ręcznik. Gdy po kolejnych minutach wyszedłem na świat, byłem czysty jak niewinne dziecko. Tak rozpoczął się dzień pierwszy mej sanatoryjnej kuracji.

Patrzę przez szyby sanatoryjnego okna. Na balkonie, na parapecie, rodzinka pracowitych sikorek konsekwentnie usiłuje dokonać selekcji mego nieprogramowanego przez dietetyka - jadłospisu. Już dobrały się do ciasteczek z pobliskiej cukierni. Już rozszarpują foliowe opakowanie nabytych wczoraj pasztecików. A niech wam będzie na zdrowie. Mniej zjem, bebechy będą zdrowsze. A ja? Jeśli nie padnę z głodu – zapewne sprawniejszy? Jesień, ale już czuć pierwsze powiewy zimy. Przezorne ptactwo napycha się. Gromadzi zapasy na najgorsze dla nich miesiące.

A jakie zapasy gromadzą możni, oligarchowie, i ci usłużni im, pomocni w gromadzeniu dóbr? Obserwując z innego, bo telewizyjnego okienka Polską scenę polityczną, gospodarczą; nie sposób tu nie przywołać wizjonerskiej postaci Nikodema Dyzmy. Minęło 100 lat a nic się nie zmieniło. Nadal liczą się nie kwalifikacje, wiedza, lecz przynależność, lobbing, umiejętność rozpychania, deptania oponentów w trwającym wciąż wyścigu szczurów. Gdy przywołuję w pamięci „wielkie” figury współczesnej ekonomii włączając te z najwyższego szczebla, nie mogę powstrzymać się przed snuciem analogi pomiędzy bohaterem powieści Dołęgi Mostowicza z tymi jakże szanowanymi postaciami.

W literaturze, w sztuce, gdy pisarz, poeta, kompozytor posłuży się cytatem, fugą innego kolegi – natychmiast zostanie obwołany plagiatorem. W ekonomii, finansach jest przeciwnie. Zerżniesz czyjś plan ekonomiczny, podpiszesz go swym nazwiskiem i przyznają ci tytuły, awansujesz. Są to kariery już nie Nikodema, lecz świerszcza, który przeskoczył sam siebie. Drwala, który stojąc podparty, na spustoszonym, leśnym wyrębie – dumnie powiada: to moje dzieło. „Świerszcze sobie brzęczą w trawie, kuzyn gra na ze źdźbła skrzypcach, a spod lasu - dźwięk fortepianu – grają mistrze”.

Nie tyle spod lasu, co z radioodbiornika, z ekranu dobiegają dźwięki mazurków, etiud, sonat. Finał XVI Konkursu Chopinowskiego zaiste doczekał się ponownie znakomitych wykonawców. Bodajże po raz pierwszy w powojennej historii nie ma ustawionego od pierwszego dnia laureata.*) Zazwyczaj wybieranego w pozakulisowych szrankach. Choć może jestem w błędzie? Bo jak pisze jeden z recenzentów, jeszcze przed rozpoczęciem zmagań, redakcja „Rz” obstawiła 8 z 10 finalistów. Obecność w finałowej 10-tce, 7-miu słowian, po raz kolejny wskazuje, że twórczość wielkiego Fryderyka na wskroś tchnie pejzażami polskiej ziemi, polskim duchem. Że tylko słowianin może odczytać klimat partytury, wczuć się w pejzaże, atmosferę, przedrzeć przez wrażliwość mistrza.

Pejzaże. Jakże ich wiele. Teraz szczególnie, gdy ziąb zasnuwa mgłami, gdy szron pokrywa trawy, gdy burzą kolorów, jesień maluje polskie lasy i gaje. Pisałem już przed laty o tej szczególnej porze roku. Tej zapomnianej przez nas - a jakże wytęsknionej. Gdy buki, wiązy i graby, ścigając się z leszczyną, dąbrową i jesionami - malują obrazy, jakich nie spotkasz na antypodach. Nie znajdziesz na obrazach. A natura, ta pogardzana, niszczona, trzebiona – rok w rok, dźwiga się i kładzie. Rozpościera się dywanami liści, burzą szumiących, gnących się w porywach wyjącego wiatru - gałęzi. Polska jesień. Jestem tuż przy ukraińskiej granicy.

Wzgórza Południowego Roztocza - zachwycają. Gdy kroczę okolonymi wierzbami - ścieżkami, koleinami lasów, nie mogę znaleźć odpowiedzi na nurtujące mnie pytanie; jak to możliwe, że dobrowolnie, za dni parę, pozostawię - tę bogatą, tak swojsko pachnącą, krzyczącą ku mnie: porośniętymi chwastami ugorów, zagajnikami olch, wabiącą czerwienią sadów jabłoni - ziemię: dlaczego mnie opuszczasz? Czyż nie starczy ci ma uroda? Co ważniejszego może nieść życie, ponad te pochylone nad grobami rodziców brzozy? Czyż piękno mowy naszej ci nie starcza? Pisał przecież poeta; [mowa polska]...

Jest w mgle spowitej, brzozy pniach, Bukowym lesie pni zmurszałych I stoisz, stoisz – oniemiały”...

Ileż razy przeżywać i opisywać będę jeszcze te rozterki, miast jak większość zamilczeć. Pochylę się, więc jeno w zadumaniu. We wstydzie. By tam, gdzie będę z Wami już za parę dni, począć tęsknić na nowo.

Wspomniałem - Roztocze. Jakże bogate w historie. Każda piędź ziemi skropiona krwią. Tu wojna trwała parę lat dłużej. Bandy banderowców rzezały polską ludność. W odwecie opuszczone wioski, po akcji Wisła poczęły porastać jakże bujną w tym zakątku kraju - roślinnością. Tu na leśnym cmentarzu Starego Bruśna, tu przy mogilnych krzyżach wiejskich nekropolii sąsiadujących ze sobą narodów, w

obliczu zbliżającego się Święta Zmarłych – zadaję sobie kolejne pytanie; dlaczego nie jest możliwe by słowiańscy bracia, wyrośli z pnia tego samego drzewa, nie mogli żyć w pokoju? Czemu historia musi być tworzona, utoczona z krwi niewinnych ofiar? Czy nie niesie ona przesłania, z którego winniśmy wynieść naukę? Że nacjonalizm, fanaberia budowania politycznych czy też religijnych gett i granic, zawsze w efekcie przeradza się w tragedie.

Nie zamknąłem jeszcze wieka komputera, gdy z centrum Polski, z Łodzi napłynęło przypomnienie, że nie tylko aspekty nacjonalistyczne, lecz zwykła ludzka, rozniecana – nienawiść, daje te same efekty. Że owocuje przemocą. Zbrodnią. I mimo, że zima jeszcze nie nadeszła, rozpoczęło się zgodnie z życzeniem ministra Sikorskiego – dorzynanie watahy. Czy dojdzie do patroszenia przeciwników politycznych – jak obiecywał partyjny kolega Radka, obwieś – Janusz Palikot? Żegnam kraj z mieszanymi uczuciami. Także z poczuciem wstydu, zażenowania. I pełen niepokoju. Boć znam z autopsji podobne zachowania, które przed laty eliminowały mnie z życia publicznego, nie patrosząc, co prawda, lecz skutecznie przenosząc na margines zapomnienia.

Ps. Jak każdy, Bogu dzięki - istotą jestem omylną. Wieczorem nastrój mój zmienia się diametralnie. Dzieje się to za sprawą dziewczęcego chóru „Horynieckich Aniołków”. Siłą dziecięcych głosików przebijających obrosłe w pancerne puklerze obojętności, serca starych. Słowa „Listu” czy „Modlitwy” powodują konwulsyjne drgania. Gdy zabrzmią „Kwiaty”:

...... Bo gdzieś daleko stąd, został rodzinny dom - tam jest najpiękniej.

Tam właśnie teraz rozkwitły kwiaty: stokrotki, fiołki, kaczeńce i maki.

Pod polskim niebem w szczerym polu wyrosły, ojczyste kwiaty.

W ich zapachu, urodzie jest Polska.

- próżno zaciskam zęby. Nic nie jest wstanie powstrzymać tłumionego szlochu. A więc jest jeszcze obok nas świat niosący nadzieję. Świat młodego pokolenia. Nieskorumpowanego, bez obłudy. Czystego w swych intencjach. Przypominającego nam, że można żyć inaczej. I dzięki tym niebiańskim głosom, zarażony ich entuzjazmem, już z podniesionym czołem, choć ze ściśniętym sercem, żegnam wody: tajemniczego Sanu, groźnego Dunajca, dzikiego Popradu. Zapamiętuję pastelowe kolory jesieni Pogórza Dynowskiego, Roztocza. Ostatnimi spojrzeniami obrzucam płonące w kolorach lasy, na zboczach mego ukochanego Beskidu Sądeckiego. Czy da Bóg tu powrócić?

Jan „Skarga” Dydusiak
Polska, październik 2010

*) - po skandalach, kiedy gremium jury stanowili promujący, układający się, agitujący za swymi uczniami - wykładowcy, w tym roku jurorami byli wybitni artyści, muzycy. Stąd też zapewne niezrozumiały dla większości był werdykt tegorocznego konkursu. Dopóty, dopóki nie nadbiegła wiadomość, o bliskich powiązaniach laureatki z szefem jury.